29 lipca 2016

MiniRecenzje #2 - „Posłaniec Strachu” , „Złodziejska magia”


Kiedyś dawno, dawno temu, kiedy jeszcze starałam się prowadzić bloga w miarę regularnie, postanowiłam wprowadzić formę krótkich recenzji i po jednym poście o niej zapomniałam. Teraz, gdy nazbierało mi się kilka zaległych recenzji, postanowiłam do niej wrócić. Większość książek, których opinię chciałabym napisać, przeczytałam ponad miesiąc temu albo dłużej, dlatego siłą rzeczy nie będę potrafiła o nich wiele napisać. Recenzje najlepiej pisze mi się równolegle z czytaniem lub zaraz po. Uprzedzam, że może być nieco chaotycznie :D.

Michael Grant, Posłaniec Strachu, 440, Jaguar
★★★★☆☆☆☆☆☆
O czym: Mara budzi się w dziwnym miejscu, nie pamiętając niczego oprócz swojego imienia. Spotyka tam dziwnego chłopaka w czarnym płaszczu z guzikami w kształcie czaszek. Okazuje się, że jest on Posłańcem Strachu - widzi okrucieństwo, a ludziom popełniającym coś złego oferuje niebezpieczną grę. Okazuje się, że Mara ma odbyć u niego naukę, by później zająć jego miejsce. Jej przyszła służba ma być jej pokutą.

Opinia: Nie mogłam się doczekać, kiedy ta książka wyjdzie w Polsce, od kiedy tylko o niej usłyszałam. Jestem fanką Micheala Granta i koniecznie musiałam przeczytać Posłańca Strachu, ale niestety gdy to już zrobiłam, czułam tylko zawód. Totalnie nie potrafiłam zrozumieć, dokąd zmierza ta fabuła, do czego dążą bohaterowie. Wiecie, każda seria ma zazwyczaj jakiś główny cel, na którego kulminacje czeka bohater - w Harrym Potterze jest to walka z Voldemortem, w Darach Anioła walka z Valentinem a później z Sebastianem, w Pieśni Lodu i Ognia ogólne dążenie do przejęcia władzy, a główną osią romansów jest oczywiście uczucie dwójki głównych bohaterów. Jestem już po dwóch tomach tej książki (Jaguar postanowił wydać je razem, bo są krótkie) i nie potrafię stwierdzić, gdzie zmierza ta historia. Może to taki zabieg? Bohaterowie biorą na tapet jakieś wydarzenie, próbują poznać motywy przestępcy, jego przeszłość i przyszłość, a później spotykają się z tą osobą i wymierzają karę. I tak w kółko. Rozumiem, że Grant chciał przedstawić uczciwą lecz okrutną sprawiedliwość, ale mi zabrakło czegoś więcej. Być może nie chciał lecieć po schemacie typowych młodzieżówek, czyli wspomniany przeze mnie motyw walki/buntu z/przeciwko złem/władzy (niepotrzebne skreślić), ale za to mógł skupić się bardziej na psychologicznym aspekcie tej książki. No bo że znęcanie nad kimś jest złe, to chyba każdy wie, i to że zazwyczaj robi ktoś zazdrosny, też. Jak dla mnie to za dużo już z milion razy przewałkowanych zachowań młodzieży i za płytko. Mara ani Posłaniec nie wzbudzili we mnie większych emocji, po prostu sobie byli. Cieszę się jednak, że autor nie poszedł w romans, którego w pewnym momencie zaczęłam się obawiać. Grant chyba lubuje się w drastycznych scenach i, o ile w GONE one naprawdę mi pasowały i miejscami czułam ciarki na plecach, tak tutaj byłam na nie obojętna.

Podsumowując: Myślę, że mogłabym tę książkę dla kogoś w okresie gimnazjalnym lub dla kogoś, kto nie będzie za wiele od niej wymagał. Dla mnie Posłaniec strachu to pozycja z potencjałem, aczkolwiek bardzo niewykorzystanym.

Trudi Canavan, Złodziejska magia, 560, Galeria Książki
★★★★★★☆☆☆☆
O czym: Tyen, młody student archeologii, znajduje Vellę - księgę, która potrafi się z nim kontaktować. Była ona kiedyś kobietą, jednak potężny czarnoksiężnik zmienił ją w pożyteczne ale również bardzo niebezpieczne narzędzie. Co stanie się, gdy wpadnie w niepowołane ręce? Tymczasem Rielle od dziecka w wpajano, że używanie magii oznacza okrada Aniołów i lepiej nie obnosić się z tym, że posiada się jakiekolwiek zdolności magiczne. Jednak co się stanie, gdy będzie chciała ich użyć w dobrej wierze?

Opinia: Mam bardzo mieszane uczucia i naprawdę nie, wiem, co myśleć o tej książce. Wszyscy, którzy chociaż raz czytali coś Trudi Canavan, wiedzą, że wodolejstwo to chyba największa wada jej książek. Lubię jej styl, lubię po prostu ją czytać, ale nie da się ukryć, że większość można by skrócić o połowę, by chociaż trochę skrócić akcję. Złodziejska magia zaczęła się naprawdę dobrze, ale później nie było już tak kolorowo. To chyba najbardziej nierówna książka, jaką czytałam, aż w końcu ostatecznie nie wiem, czy mi się podobała czy nie. Jak wspomniałam, początek był dobry, nawet bardzo, ale później niestety zaczęło wiać nudą i monotonią, czułam, że wszystko można było napisać bardziej dynamicznie, ciekawie. Później był przeskok Rielle i znowu chętnie czytałam, ale potem znowu zaczęło mnie to nudzić i aż tak do połowy. Druga połowa była lepsza, więcej się działo, ale nie mogę powiedzieć, że była świetna. Również było trochę tych momentów, kiedy odkładałam książkę, bo musiałam od niej odpocząć, jednak mimo wszystko szybciej się czytało. Nie mam też pojęcia, czy bardziej polubiłam Rielle czy Tyena. Raz irytował mnie chłopak, raz dziewczyna, raz uwielbiałam ją, raz jego. Za to obydwoje wydali mi się dziecinni i bardzo niedoświadczeni, ale nie odebrałam to jako wielkiej wady - po prostu mam nadzieję, że wydarzenia z pierwszego tomu sprawią, że staną się bardziej dojrzali w następnym. Za to na pewno podobał mi się wątek romantyczny - strasznie kibicowałam Izrae'owi i Rielle. Zakończenie również mogę uznać za świetne, ogólnie cała końcówka trzymała w napięciu - wyglądało to tak jakby Trudi Canavan potrzebowała całej książki, by się rozkręcić.

Podsumowując: Nie mogę ukryć, że przez książki czułam zawód, ale przez część byłam też naprawdę zadowolona. Mam nadzieję, że drugi tom będzie bardziej dopracowany, bo chcę po niego sięgnąć, choćby dla samej historii, która naprawdę mnie zaciekawiła. Tak jak nie wiem, co myśleć o Złodziejskiej magi, tak też nie wiem, czy polecać ją czy nie. Tę decyzję zostawię wam.

20 lipca 2016

„Lot nad kukułczym gniazdem” Ken Kesey

Ken Kesey, Lot nad kukułczym gniazdem, 301, Świat Książki
★★★★★★★★★★
Lot nad kukułczym gniazdem to debiutancka powieść amerykańskiego autora, Kena Keseya, powszechnie uznawana za klasykę współczesności. Powieść ta stała się jedną z najgłośniejszych i najszerzej w świecie znanych powieści amerykańskich drugiej połowy XX wieku, a film nakręcony na jego podstawie zdobył pięć Oscarów. Narratorem książki jest jeden z pacjentów szpitala psychiatrycznego, Indianin Bromden, nazywany też Wodzem Szczotą. Pozornie głuchoniemy mężczyzna opisuje, jak funkcjonuje oddział, zarządzany przez despotyczną Wielką Oddziałową, siostrę Ratched. Jego spokój zakłóca pojawienie się Randle'a Patricka McMurphy'ego. Ten hazardzista i oszust, by uniknąć odsiadki w więzieniu, postanowił udać osobę chorą psychicznie i trafić na leczenie do szpitala. Gdy zostaje tam przeniesiony, jest zdziwiony monotonnością i niesprawiedliwością panujących zasad. Postanawia zrobić wszystko, by wnieść na oddział trochę życia.

Cała powieść jest jedną wielką metaforą, a sposobów jej interpretowania jest wiele. Siostra Ratched wraz z całym personelem oddziału może symbolizować totalitaryzm, z którym chce walczyć McMurphy, ale może ona być także symbolem społeczeństwa, ciągle stawiającego innym za wysokie wymagania. Osoby przebywające w tym szpitalu w większości przypadków nie były bardzo chore, po prostu z pewnych przyczyn nie mogły spełnić niektórych wymogów, jakie narzucało im społeczeństwo i nie mogąc tego przeskoczyć, po prostu zaczęli się lękać życia. Sama Wielka Oddziałowa potrafiła wywołać u nich poczucie winy za to, jacy są lub za to jak postępują (nie zawsze niewłaściwie), więc nie potrafili się jej sprzeciwić. Siłą rzeczy bali się jej. Porządek na oddziale utrzymywała za pomocą regulaminu oraz systemu nagród i kar. 

Pojawienie się McMurphy'ego jest pewnym światełkiem w tunelu dla pacjentów. Z kryminalną przeszłością, co czyniło go w pewnym sensie społecznym wyrzutkiem, nie bał się sprzeciwiać rządom siostry Ratched czy buntować innych, a przez to szybko stał się symbolem wolności na oddziale. Można doszukiwać się podobieństw między McMurphym a autorem książki. Kesey należał do różnych subkultur, normy społeczne uważał za zbyt sztywne, a w końcu został kilkakrotnie karany za posiadanie marihuany, co nie było niebezpieczne, ale tak jak w przypadku Maca - nieakceptowalne społecznie.

Podsumowując, wiem, że ta recenzja do najdłuższych nie należy, ale nie mam pojęcia, co mogłabym jeszcze napisać o tej książce, nie spoilerując za bardzo. Uważam, że chyba każdy powinien znać jej treść - jest ona nie tylko pouczająca, ale w jakimś stopniu ciągle aktualna. Nie jest to łatwa lektura, momentami ciężko było mi przebrnąć przez niektóre fragmenty (Bromden opisuje cały oddział jako wielką działającą machinę), ale jest też bardzo absorbująca. Lot nad kukułczym gniazdem będę długo wspominać i za jakiś czas na pewno po niego sięgnę jeszcze raz. Może odkryje w nim coś nowego?

10 lipca 2016

„Kasacja” Remigiusz Mróz

Remigiusz Mróz, Kasacja, Czwarta Strona
★★★★★★★★☆☆
O Remigiuszu Mrozie w książkowej blogosferze słyszał chyba każdy i chyba każdy pragnie przeczytać chociaż jedną jego książkę albo już ma to za sobą.  Ten autor ma wręcz talent do przyciągania czytelników jak magnes i cóż, sama również nie mogłam się oprzeć. Swoją przygodę z twórczością Mroza od zawsze chciałam rozpocząć od Parabellum, ale pierwszy tom chyba zapadł się pod ziemię i nigdzie nie mogę go znaleźć ;(. Dlatego też mój wybór całkiem przypadkowo padł na Kasację i od razu zatopiłam się w tym prawniczym kryminale.

Syn znanego biznesmena zostaje oskarżony o zamordowanie dwóch osób w sposób szczególnie okrutny. Piotr Langer wraz z ciałami swoich ofiar spędził dziesięć dni zamknięty w swoim mieszkaniu, a gdy do drzwi zaczęła dobijać się policja, bez problemu je im otworzył. Cała Polska od razu okrzyknęła go winnym, a on postanowił ani nie przyznawać się do winy, ani nie zaprzeczać, że jest mordercą. Ta trudna sprawa trafiła do Chyłki - bezpośredniej pani adwokat z kancelarii Żelazny & McVay - która wraz z nowo przydzielonym podopiecznym Kordianem Oryńskim będzie próbować wykazać za wszelką cenę niewinność swojego klienta.

Kasacji się nie czyta, ją się połyka w całości. Gdy się za nią zabierałam, nie spodziewałam się, że tak szybko wpadnę w ten szalony świat Chyłki i Zordona i nie będę mogła się od niego oderwać. Chciałam tylko więcej i więcej, a ilekroć próbowałam dawkować sobie tę fantastyczną książkę, nie mogłam wytrzymać bez niej nawet pięć minut i koniecznie musiałam się dowiedzieć, co też się wydarzy w następnym rozdziale. Akcja pędzi naprawdę szybko i skupia się głównie tylko na jednym, głównym wątku. Mróz nie rozwodzi się za bardzo, nie rozwleka wszystkiego niemiłosiernie. Autor spisał się na medal i chociaż czasami niektóre terminy prawnicze musiałam przeczytać sobie kilka razy, to i tak wszystko było napisane w bardzo zrozumiały sposób. Mimo to ten cały prawniczy klimat jakoś nie przypadł mi do gustu, może muszę sobie go jeszcze trochę przetrawić.

Bohaterów nie da się nie polubić. To fakt, na początku wydają się dosyć... specyficzni i może mogą trochę denerwować swoją bezpośredniością, ale koniec końców nietrudno jest obdarzyć duet Chyłka i Oryński wielką sympatią. Ta dwójka osób chyba nie mogłaby się bardziej od siebie różnić. Joanna Chyłka to typowa kobieta z jajami. Jeździ BMW x5, lubi duże ilości mięsa i słucha Iron Maiden. Wielokrotnie udowodniła, że nie da sobie w kaszę dmuchać i zasłużenie zajmuje tak wysokie miejsce w korporacji. Natomiast Kordian, nazywany przez panią adwokat Zordonem, to jeszcze młody i niedoświadczony aplikant, który dopiero stawia swoje pierwsze kroki w tym świecie i jest kompletnie zafascynowany swoją patronką. Wiecie, myślałam, że z racji na tematykę Kasacja będzie raczej nieco bardziej poważniejszą książką, a tu takie pozytywne zaskoczenie, bo można powiedzieć, że ta książka jest wręcz naładowana sarkazmem i kąśliwymi uwagami, które tak przecież kocham. Nieraz uśmiechnęłam się podczas lektury.

Zakończenie wbiło mnie w fotel i to nie dlatego, że było tak niespodziewane, tylko właśnie dlatego, że przepowiedziałam je, kiedy nawet jeszcze nie zaczęłam czytać książki. Gdy moja koleżanka czytała Kasację i nakreśliła mi nieco sytuację, ja chciałam zabłysnąć i powiedziałam, jak przypuszczalnie mogłaby się zakończyć. Nawet nie wiecie, jakie było moje zaskoczenie, gdy to okazało się prawdą. Koniec końców było to niestety mimo wszystko trochę przewidywalne. Nie podobał mi się też sposób, w jaki Remigiusz Mróz to wszystko rozwiązał - cała tajemnica wyszła na jaw dopiero w ostatnim rozdziale, bez głębszego dochodzenia do niej, a wytłumaczenie tego wydawało mi się trochę naciągane i lekko nieprawdopodobne.

Mimo kilku zastrzeżeń, jakie mam do niej, Kasację z czystym sumieniem w sumie mogę polecić każdemu, a już szczególnie wszystkim miłośnikom kryminałów, Ja osobiście czuję się zamrozowana i już zastanawiam się nad kupnem kolejnej książki.

Wyzwania:
Czytam, ile chcę

4 lipca 2016

„Grimm City. Wilk!” Jakub Ćwiek

Jakub Ćwiek, Grimm City. Wilk!, 384, SQN
★★★★★★★★☆☆

Każdy z nasz na pewno zna słynne baśnie braci Grimm, jednak pewnie niewiele wie, że ich oryginał bardzo różni się od tych skróconych i ułagodzonych wersji, którymi raczyły nas mamy, gdy za oknem było już ciemno. Stare, pierwsze wydania tych opowieść są bardzo brutalne i krwawe, zdecydowanie nieprzeznaczone dla uszu małych dzieci. Jakub Ćwiek, inspirując się twórczością braci Grimm, stworzył podobną historię - pełną przemocy i strachu - a osadził ją w iście ponurym mieście o nazwie Grimm City. 

Zbudowane na ciele olbrzyma, chmurne miasto Grimm City już od dawna przestało być bezpieczne, a tutejsi mieszkańcy zapomnieli, co oznacza słowo sprawiedliwość. W tej oblepionej czarną ropą metropolii swój azyl znaleźli przestępcy każdego rodzaju, politycy chcący bezkarności, a także policjanci na usługach grubych ryb. Nieoczekiwanie w mieście robi się coraz bardziej niebezpiecznie, a masowym atakom zostają poddani... taksówkarze.  Atmosfera się zagęszcza, kierowcy boją się wyjeżdżać poza swoje tereny, a tymczasem wydaje się, że policja nic sobie z tego nie robi, chociaż liczba podejrzanych morderstw ciągle się powiększa. Gdy nagle zostaje zamordowany oficer policji Wolf, wszyscy zgodnie stwierdzają - na scenę wkroczył Nowy Gracz. I co z tym wspólnego ma muzyk Alfie Moore?

Nie ukrywam, że początek Grimm City. Wilk! był dla mnie dosyć ciężki w odbiorze. Pierwsze pięćdziesiąt stron czytało mi się bardzo topornie, nie mogłam przyzwyczaić się do stylu Ćwieka i byłam pewna, że jeśli tak dalej pójdzie, książka na pewno mi się nie spodoba. Na szczęście później coś zaskoczyło i wręcz nie mogłam się oderwać od książki. Bo oto wkraczamy fantastyczny, aczkolwiek strasznie ponury, świat, pełen mrocznego klimatu, który jest największą zaletą tej książki. W tym świecie nie ma Biblii - są Baśnie, nie ma Boga - za to jest Bajarz. Autor w swojej książce niejednokrotnie nawiązuje do jakiejś opowieści czy tworzy postaci na wzór znanych z baśni braci Grimm (dziewczyna ubrana jak czerwony kapturek zamieszana w śmierć Wolfa czy Dom Trzeciej Świnki jako więzienie) i nie tylko, a mi rozpoznawanie ich i interpretowanie tego na swój sposób dostarczyło wielkiej zabawy podczas czytania. 

Jeśli chodzi o kreacje bohaterów, to mam nieco mieszane uczucia. O ile Alfiego uważam za postać nawet dobrze wykreowaną, o tyle coś mi zgrzytało w przypadku McShane'a, Evansa czy innych postaci drugoplanowych. Tych pierwszych, gdyby nie różne nazwiska, ciężko byłoby mi rozróżnić, a podobno mieli być do siebie zupełnie niepodobni. Czułam szczególnie wielki niedosyt, jeśli chodzi o jakieś informacje na temat bohaterów z ich życia codziennego. Skojarzyło mi się to z Kasacją Mroza - tam też czytelnik nie dostawał za wiele informacji o życiu prywatnym Oryńskiego i Chyłki, jednak w Grimm City jakoś bardziej mi to przeszkadzało. Akcja nie pędzi za szybko, ani za wolno, a gdy już się wkręciłam w treść, nic nie mogło mnie od książki oderwać.  

Muszę jak zwykle pochwalić wydawnictwo za oprawę książki, która idealnie wpasowuje się w mroczny i ponury klimat Grimm City. Bardzo podoba mi się okładka. Ponownie też jestem zachwycona ilustracjami w książce tym razem nie autorstwa Rafała Szłapy, którego rysunki podziwiałam w Krwi i stali czy Dopóki nie zgasną gwiazdy, lecz Piotra Sokołowskiego. Natomiast czcionka ma odpowiednią jak dla mnie wielkość i nie męczy wzroku.   

Podsumowując. Grimm City. Wilk! jest książką naszpikowaną nawiązaniami do znanych baśni, a zinterpretowanie ich nie powinno być trudne dla nikogo, kto kiedykolwiek miał z nimi styczność. Lecz na tym kończy się baśniowość tej książki, bo oto mamy przed sobą mroczny i bardzo brutalny kryminał, przywodzący na myśl słynne Miasto Grzechu. To moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora, ale po tej książce na pewno wiem, że nie ostatnie.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu SQN.

Wyzwania:
Czytam, ile chcę

1 lipca 2016

„Wikingowie. Wilcze dziedzictwo” Radosław Lewandowski

Radowsław Lewandowski, Wikingowie. Wilcze dziedzictwo, Akurat, 430
★★★☆☆☆☆☆☆☆


W moich recenzjach często narzekam na marketing - na strasznie denerwującą reklamę, mającą zachęcić czytelników do sięgnięcia po daną pozycję - ale dalej pozostaje na niego bezbronna, bo w momencie gdy widzę, że książkę porównują do innej mojej ulubionej powieści, czuję, że natychmiast muszę ją przeczytać. Głupia ja. Tak właśnie było w przypadku Wilczego dziedzictwa - nie wahałam się ani minuty, gdy w skrzynce mailowej zobaczyłam propozycje zrecenzowania tej oto powieści. Zostałam zachęcona nie tylko oprawą (bo chociaż nie jest najpiękniejsza, to jednak miło mi się na nią patrzy) czy doskonale udokumentowaną wiedzą o dawnych czasach (cytuję okładkę), ale też tym, że została ona okrzyknięta polską Grą o tron. Czy mogło mnie coś zatrzymać przed sięgnięciem po nią?Prawdopodobnie nie. Oczywiście dodatkowym atutem było to, że jest to książka o wikingach, o których jeszcze nic nie czytałam, a bardzo chciałam. Bo oto poznajemy historię, w której główną rolę odgrywają długoletnie potyczki Szwedów, Norwegów i Duńczyków. Całość obfituje w liczne krwawe potyczki, wyprawy i intrygi, mające na celu obalić aktualnego władce. 

Fabuła jest... skomplikowana i momentami ciężko było mi się w niej odnaleźć. Wikingowie od dawna mnie intrygowali, ale było mi z nimi nie po drodze, ale na szczęście w końcu nadarzyła się ku temu świetna okazja. Radosław Lewandowski, mający na koncie już kilka książek o tych skandynawskich wojownikach, postanowił przy wykorzystaniu rzeczywistych wydarzeń pokusić się o jeszcze kolejną. Nie mogę odmówić przygotowania autorowi - widać, że zna się na historii wikingów i przyłożył wielką uwagę do tego, by wszystko było zgodne z faktami; dla uwiarygodnienia posługiwał się nawet kilkoma innymi pozycjami przy tworzeniu książki. Cała powieść podzielona jest na prolog oraz cztery części, które łączą się ze sobą. Rozdziałów jako-takich w ogóle nie ma, po prostu w pewnym momencie następuje znak graficzny, oddzielający jeden fragment tekstu od drugiego. Wielką wadą tej książki jest to, że pan Lewandowski skacze sobie między wątkami, jeden opowiada z punktu widzenia innych osób. Zasadniczo wiem, o co mogło mu chodzić, ale szczerze? To w ogóle nie wyszło i wprowadziło chaos w książce. W pewnym momencie nawet nie wiedziałam, o czym czytam i musiałam wracać kilka stron wstecz. Było to strasznie męczące i przez to nie mogłam jej skończyć tak szybko, jak tego chciałam.  

Irytował mnie trochę styl pisania, a głównie mam tu na myśli dialogi, które momentami były wręcz niesmaczne. Jestem przyzwyczajona do wulgarnego językach, szczególnie jeśli mowa o fantastyce, nawet uważam, że dodaje to większego realizmu książce, ale autor mógł sobie trochę odpuścić. Przykład? Sprawa do samego hovdinga, a nie do ciebie, synu niewolnika, gównożerco, którego matka wysrała niechcący do dołu z gnojówką, a ojciec urżnął sobie jaja, gdy zobaczył syna, ty ośliniony piętogryzie, psie skundlony, mężo i świniojebie, ty... Nie wiem, jak wam, ale mi trochę po tym brakuje słów, by jakoś to sensownie skomentować.

O bohaterach za wiele niestety nie napiszę, bo szczerze mówiąc, żaden nie zapadł mi w pamięć. Przez strony Wilczego dziedzictwa przewija się cała plejada różnych postaci, które nie wyróżniają się niczym szczególnym.  Przez tę słabą kreację z żadną nie miałam się jak zżyć ani za żadną nie miałam jak zatęsknić, gdy jej rola w książce się skończyła. Byłam naprawdę obojętna na ich los. Przyszli, zrobili czy powiedzieli coś, co musieli, a potem poszli, a ja czytałam dalej, nie poświęcając im nawet większej uwagi w myślach. Jestem pewna, że znacznie lepiej oceniałabym tę książkę, gdybym mogła się do któregoś z bohaterów lepiej przywiązać lub gdyby wywoływaliby oni we mnie coś więcej niż obojętność i znudzenie.

Wikingowie. Wilcze dziewictwo mogłoby być znacznie lepszą powieścią i jest mi strasznie przykro, że w moich oczach wypada tak słabo.  Od razu widać, że autor wykonał potężny research  i bardzo przyłożył się, aby historyczna część książki wypadła jak najlepiej, jednak to za mało. Oprócz skrupulatnie ujętej (chociaż częściowo) historii tego ludu, mamy zbyt wulgarne słownictwo, czasami nawet za wiele zdań wielokrotnie złożonych oraz kompletnie nieciekawych i płaskich bohaterów; którzy nie wywołują u czytelnika żadnych emocji. Sama akcja momentami nudzi, a fabuła jest skomplikowana i wszystko się miesza. Daleko tej książce jest do Gry o tron... Zdecydowanie nie polecam.


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu Akurat.

Wyzwania:
Czytam, ile chcę