21 listopada 2016

Moje czytelnicze nawyki


Hej! Dzisiaj pora post na o moich czytelniczych nawykach ;). Oryginalnie jest to TAG, który krąży sobie po blogach, ale ja postanowiłam go nieco zmodyfikować, nieco się inspirując pytaniami. Zapraszam do lektury!

Nie jem ani nie piję w trakcie czytania, ale nie dlatego, że mam jakiegoś fioła na punkcie czystości i nie chcę pobrudzić książki. Śmiejcie się ze mnie, ale nie mam dobrej podzielności uwagi, więc gdy zaczynam coś jeść lub pić, później najzwyczajniej w świecie o tym zapominam, bo tak bardzo skupiam się na czytaniu :D.

A z powyższym punktem łączy się także to, że nie potrafię jednocześnie czytać i słuchać muzyki. Wtedy za bardzo skupiam się na tekście piosenki a nie książki. Wyjątkiem było tu przedzieranie się przez strony Achai, czemu towarzyszył mi soundtrack Gry o tron. Bez tego nie mogłam tego przetrawić, a bardzo chciałam wiedzieć, co też jeszcze ten Ziemiański wymyśli.

Jak już wspominałam, nie traktuję książek, jakby były z porcelany, i chociaż oczywiście staram się ich za bardzo nie niszczyć, to jednak też nie lamentuję pół godziny nad zalaną kartką. Uważam, że popadanie w takie skrajności i traktowanie ich jak jakąś świętość nie jest dobre, więc czasami bywa, że łamię grzbiety.

Nie zaznaczam ulubionych fragmentów/cytatów. Miałam już do tego kilka podejść, ale no po prostu nie potrafię tego robić. Zawsze mam tak, że na początku chętnie przylepiałabym karteczkę na co drugiej stronie, ale później mi się odechciewa to robić. Dlatego też postanowiłam to olać, ulubione cytaty zawszę mogę znaleźć na lubimy czytać :).

Ostatnio wróciłam do czytania kilka książek jednocześnie. Zdania w blogosferze książkowej na ten temat są podzielone - jedni wypowiadają się o tym pozytywnie, inni negatywnie. Mi takie czytanie nie przeszkadza, nic mi się nie myli i dzięki temu czytam więcej książek, niż gdybym czytała tylko po jednej.

Mój najgorszy nawyk? Zaglądam na ostatnią stronę.  Najgorsze jest to, że nie wiem, jak z tym walczyć. Uwierzcie mi, to jest silniejsze ode mnie ;/. Często też kartkuję sobie książkę i czytam naprzód, co kończy się oczywiście samymi spoilerami.

Czytam tylko w domu. Naprawdę rzadko zdarza mi się czytać książkę gdziekolwiek indziej - w szkole nie potrafię się skupić, a pociągami czy autobusami za często nie jeżdżę. A jak już czytam to tylko na łóżku i nigdy w nocy. Tylko kilka razy zarwałam noc dla książki, ale ogólnie nie lubię tego robić. Za bardzo lubię się dobrze wyspać XD.

Zakładki górą, chociaż i tak ciągle używam tylko jednej czy dwóch. Bez nich też spokojnie mogłabym się obejść, bo zawsze zapamiętuję moment, w którym skończyłam czytać.

A jakie są wasze czytelnicze nawyki?

19 listopada 2016

„Calder. Narodziny odwagi” Mia Sheridan



Calder i Eden żyją w surowej wspólnocie, którą przewodzi Hector, przepowiadający wielką powódź, która przeniesie wybrańców do raju - Elizjum. Początkowo nie kwestionują tego, co się dzieje w Akadii, ale z czasem nabierają coraz więcej wątpliwości, dotyczących funkcjonowania ich całej społeczności.

Akadia jest sektą. To właśnie najbardziej mnie zaskoczyło podczas czytania tej książki. Ja już tak mam, że opisy w recenzjach zazwyczaj czytam pobieżnie, a na te z tyłu okładki prawie w ogóle nie zaglądam, bo okazuje się, że im mniej wiem, tym lepiej i zazwyczaj wtedy bardziej podoba mi się dana pozycja. Dlatego też przez większą część czasu byłam przekonana, że owa Akadia to jakaś fantastyczna kraina, a sama książka to coś w stylu paranormal romance. Jak zaczęłam czytać „Calder. Narodziny odwagi” coś mi nie pasowało, aż później ogarnęłam, o co chodzi. I to właśnie ten wątek przypadł mi najbardziej do gustu. Nigdy wcześniej nie czytałam książki, w której autor chociaż trochę liznąłby ten temat i muszę przyznać, że bardzo zaintrygował mnie ten temat.

W Akadii panują rygorystyczne zasady, gdzie członkowie sami pracują na swoje utrzymanie. Dbają oni o swoje wyżywienie, uprawiając różne rośliny, a do wszystkiego muszą używać narzędzi tylko własnoręcznie wytworzonych. Oznacza to, że mogą zapomnieć o takich luksusach, jakim jest pralka, prysznic czy telewizor. Osoby takie jak Calder czy Xander, wychowywane tam od urodzenia, w ogóle nie miały pojęcia, jak wygląda normalne życie poza wspólnotą. Nikt też nie zapytał się ich, czy chcą brać w tym udział, nie dostali wyboru i skoro ich rodziciel byli w tym, to oni nie mieli innego wyjścia. Fascynujące, a zarazem przerażające, było to, jak bardzo zaślepieni byli ci wszyscy ludzie i jak wiele byli w stanie poświęcić, by tylko dostać się do Elizjum. Bezgranicznie ufali Hectorowi i nie widzieli niczego złego w tym, że przyprowadził kilkuletnią Eden i ogłosił ją swoją przyszłą żoną 

Przejdźmy do głównej osi książki, czyli wątku Eden i Caldera. Mia Sheridan stworzyła słodką, młodzieńczą miłość, której przyszło rozwijać się w trudnych warunkach. Uczucie, ich łączące, jest czyste i nieskomplikowane, które napotyka wiele przeszkód na swojej drodze. Spodobała mi się ich historia, ich zdeterminowanie do tego, by walczyć o nową przyszłość, a Mia Sheridan jak zwykle opisała to bardzo pięknie, aż chciało się czytać. Aczkolwiek trochę zgrzytały mi niektóre sceny miłosne. Chociaż dobrze napisane, to zaczęły mnie w pewnym momencie nudzić. Myślę, że gdyby ich nie było, powieść w ogóle na tym nic by nie straciła. 

Mam jednak problem z tą książką. W recenzji „Bez słów” napisałam, że historia piękna, ale zabrakło tego czegoś i niestety znowu to się powtórzyło. Nieważne, jak piękna była historia tej dwójki i nieważne, jak świetnie Mia Sheridan potrafi pisać, znowu niczego nie poczułam. Wiecie, to jest naprawdę dziwne, bo ja polubiłam i bohaterów, i całą fabułe, ale jednocześnie tak jakby wszystko było mi obojętne. Nie mam pojęcia, jak dokładnie to wyjaśnić, ale już drugi raz dzieje się tak z książką tej autorki. To nie jest chyba zwykły przypadek. 

Coś, co bardzo mi się nie podobało mi się kilka ostatnich stron, które mocno zapowiadały nieuchronną kontynuację. Kurczę, zakończenie samo w sobie było mocne i naprawdę zapadające w pamięć i myślę, że na tym pani Sheridan mogłaby zaprzestać pisania tej historii. No bo czy nie jest tak, że dłużej pamiętamy o książkach z niejednoznacznym końcem, zmuszającym do wysilenia swoich szarych komórek? Nie zawsze takie dopowiadanie i wyjaśnianie wszystkiego przez autora jest dobre. Jestem pewna, że kontynuacja będzie dużo gorsza i trochę słodko-mdląca (edit: aktualnie teraz jestem w połowie drugiej części i faktycznie jest za uroczo i mdło, nah).

Niestety, ale znowu zabrakło kilku szczegółów, które w moich oczach czyniłby tę książkę niemal idealną. Mia Sheridan pisze dobrze, nawet bardzo dobrze, ale kolejny raz mnie nie porwała. Na szczęście tym razem w przeciwieństwie do Bez słów nie oczekiwałam morza łez i złamanego serca, więc nie jest tak źle.


Moja ocena:
★★★★★★★☆☆☆

Autor: Mia Sheridan
Tytuł oryginału: Becoming Calder
Tytuł tłumaczenia: Calder. Narodziny odwagi
Wydawnictwo: Septem
Liczba stron: 376


Za możliwość przeczytania oraz zrecenzowania książki dziękuję Grupie Wydawniczej Helion.

15 listopada 2016

„Żyj szybko, kochaj głęboko” Samantha Young


Samantha Young to autorka, którą poznałam za sprawą serii On Dublin Street. Do tej pory przeczytałam wszystkie wydane w Polsce książki tej autorki i śmiało mogę stwierdzić, że jest ona moją ulubioną autorką romansów. Ma niewątpliwy talent do tworzenia niepowtarzalnych historii miłosnych, które podbijają moje serduszko. Oczywistym faktem było to, że prędzej czy później sięgnę po Żyj szybko, kochaj głęboko. Czy i tym razem nie zawiodłam się na twórczości Samanthy Young?

Charley wraz z najlepszą przyjaciółką wyjeżdża na roczne studia do Szkocji. Ma zamiar spędzić tam świetny czas, jednak wyjazd psuje je jej spotkanie byłego chłopaka - Jake'a. Gdy byli nastolatkami, byli w sobie szaleńczo zakochani, ale niestety on zerwał z nią w niezbyt przyjemnych okolicznościach i opuścił miasto. Charley dalej cierpi z tego powodu i chce unikać chłopaka i jego nowej dziewczyny, tylko że nie jest to takie proste, gdy chłopak chce odnowić ich przyjaźń.

Zacznę od tego, że nie wiem dlaczego, ale jakoś tak utarło się, że Samantha Young pisze erotyki i wiem, że dużo osób właśnie się przez to zraża do czytania jej książek. Otóż twórczość Young nie ma nic wspólnego z typową literaturą erotyczną, a okładki serii On Dublin Street są najbardziej niedopasowanym okładkami do treści, jakie kiedykolwiek widziałam. No, musiałam tę sprawę wyprostować, teraz wróćmy do właściwej recenzji.

Szczerze mówiąc, w Żyj szybko, kochaj głęboko dało się wyczuć pewną schematyczność, charakterystyczną dla wcześniejszej serii autorki. Tak samo jak w On Dublin Street mamy dużą grupkę przyjaciół z ciężką przeszłością, a tłem dla wszystkich wydarzeń są ulice malowniczej Szkocji. Różnicą jest to, że bohaterowie są tym razem nieco młodsi. Wiecie jednak co? Mi to w ogóle nie przeszkadzało. Naprawdę polubiłam to, że autorka nie ogranicza się tylko do dwóch drugoplanowych postaci, tylko tworzy ich więcej, a przy tym nie zapomina o więzach ich łączących. Tutaj byli jedną wielką rodziną, spędzali ze sobą wolny czas i święta, byli dla siebie bardzo ważni. 

Bardzo polubiłam Charley i Jake'a. Ona urzekła mnie swoim bohaterstwem (przezwisko Supermenka przylgnęło do niej nie bez powodu), szczerością i tym, że po prostu była miła. Nie dało się jej nie lubić. Za to z Jakem było nieco trudniej. Jego szesnastoletnia wersja z retrospekcji mnie urzekała, ale na tego starszego miałam ochotę kilka razy nakrzyczeć. Rozumiem jednak, że znalazł się w trudnej sytuacji. Nie potrafił skrzywdzić Melissy, swojej obecnej dziewczyny, ale też nie potrafił tak po prostu odpuścić Charley. Chciał mieć ciasto i zjeść ciastko. Ostatecznie i tak mnie kupił. 

Relacja łącząca Charley i Jake'a była cudna i urocza. Bardzo obawiałam się tego, że ten powód ich rozstania będzie przesadzony, a foch Charley niepotrzebny, ale na szczęście taki nie był. To znacz jakiś super nie był, Jake zachował się trochę irracjonalnie, ale biorąc pod uwagę ich wiek oraz to, co on musiał przejść, byłam w stanie zaakceptować i zrozumieć jego decyzje. Samantha Young potrafi stworzyć pary, które mają moje serce od pierwszej stronie, a robi to w sposób niezwykle delikatny i intuicyjny. Dla mnie jest absolutną mistrzynią tego gatunku. Jej styl pisania niczym charakterystycznym się nie wyróżnia, ale choć pisze prosto, to książki nie czyta się topornie. Dzięki umiejętnemu tworzeniu scen oraz budowaniu napięcia nie mogłam się oderwać od lektury i skończyłam ją w jeden dzień, a przy moim obecnym tempie czytania to cud, uwierzcie mi.

Czytałam różne opinie o Żyj szybko, kochaj głęboko i zdecydowana większość twierdzi, że początek serii Into The Deep jest znacznie gorszy od poprzedniej serii. Ja tak nie uważam. Właśnie jestem pozytywnie zaskoczona, bo po typowym opisie spodziewałam się czegoś znacznie gorszego, a okazało się, że jest całkiem dobrze. Nawet lepiej niż dobrze. Już nie mogę doczekać się kolejnego tomu, bo czuję, że będzie niesamowity.

Podsumowując, Żyj szybko, kochaj głęboko to naprawdę dobre new adult. Nie jest może jakąś bardzo odkrywczą powieścią, ale na pewno wyróżnia się tym, że bohaterowie nie użalają się, a ich problemy nie są wyolbrzymione, jak to w takich książkach bywa. Jeśli macie ochotę na lekki romans, polecam.

Moja ocena: 
★★★★★★★★☆☆