22 stycznia 2016

„Światło, którego nie widać” Anthony Doerr

Anthony Doerr, Światło, którego nie widać, 640, Czarna Owca
★★★★★★★☆☆

Anthony Doerr urodził się w 1973 roku, z wykształcenia historyk, autor powieści i opowiadań, laureat wielu nagród literackich. Sukces Światła, którego nie widać sprawił, że znalazł się w czołówce współczesnych pisarzy amerykańskich. Pisanie tej powieści trwało dziesięć lat. Mieszka w Boise w stanie Idaho, jest żonaty i ma synów bliźniaków.

Ciężko byłoby nazwać mnie wrogiem książek historycznych, ale wielką zwolenniczką też nie jestem. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile właściwie takich książek przeczytałam i dalej za bardzo zachęcona do sięgnięcia po tę literaturę nie jestem, chociaż takie książki jak Parabellum czy Galop '44 bardzo chcę przeczytać. Jeśli chodzi o Światło, którego nie widać to do tej pory nie wiem, co skłoniło mnie do sięgnięcia po nie, bo w przeciwieństwie do wyżej wymienionych książek recenzji tej książki za wiele nie czytałam, a jak już to były one bardzo zróżnicowane. Po prostu czułam, że muszę ją przeczytać i tym razem intuicja mnie nie zawiodła.

Marie-Laure już od szóstego roku życia jest ślepa. By móc bezpiecznie poruszać się po okolicy, ojciec buduje jej miniaturowy model Paryża. Gdy hitlerowcy zajmują miasto, muszą uciekać, a ich oazą staje się Saint-Malo na wybrzeżu Bretanii. Niestety Niemcy też tam docierają, a gdy miasto staje się ostatnim niemieckim bastionem na tym kontynencie, zaczynają się bombardowania aliantów. Bezbronna i niewidoma dziewczyna zostaje nagle sama i musi sobie jakoś radzić, kiedy okazuje się, że dla niej znajduje się większe zagrożenie niż wojna.

Gdzie indziej, w niewielkim miasteczku Zollverein, dorasta osierocony Werner Pfennig. Kiedy przypadkowo znajduje stare, zepsute radio i naprawia je, rozpoczyna się jego przygoda. W kilka lat staje się ekspertem w naprawianiu i składaniu radioodbiorników, co później zupełnie przez przypadek otwiera mu drogę do Narodowo-Politycznego Zakładu Wychowawczego, w którym wraz z jednym z profesorów zgłębia tajemnicę radia. Gdy zostaje wysłany na wojnę, służy w elitarnym oddziale żołnierzy, zajmującym się namierzaniem wrogich transmisji radiowych, który w maju 1944 roku zostaje wysłany do Saint-Malo.
„Otwórzcie oczy i popatrzcie na to, co możecie zobaczyć, nim zamkniecie je na zawsze.”
Książka jest skonstruowana w bardzo nietypowy sposób, na którym już raz się zawiodłam. Nie dość że rozdziały są bardzo krótkie (niekiedy zaledwie na dwie strony, co trochę mnie przeraziło), to akcja sobie przeskakuje w czasie i między bohaterami. Bałam się tego strasznie, bo w Cyrku nocy taki zabieg się nie sprawdził, a w mojej głowie pojawił się tylko wielki i niepotrzebny mętlik. Na szczęście Anthony Doerr świetnie sobie poradził i zgrabnie połączył wszystko w spójną całość. Takie skakanie pozwoliło mi lepiej poznać bohaterów, zrozumieć, jak doświadczenia z przeszłości wpłynęły na teraźniejszość. Teraz nie wyobrażam sobie innej formy niż tej zaprezentowanej przez autora.

Myślę, że Światło, którego nie widać to powieść nie tylko niesamowicie dobrze zaplanowana i dopracowana, ale też po mistrzowsku napisana. Doerr tak umiejętnie posługiwał się piórem, że z łatwością przychodziło mi zobaczenie zadymionego Zollverein, usłyszenie szeptów dochodzących z muszli ślimaka czy brzęku kluczy ojca Marie-Laure. Czytało mi się to niezwykle płynnie i przyjemnie, chociaż sam styl lekki wcale nie jest. Ba, w książce jest głównie przewaga długich opisów nad dialogami, ale to w żaden sposób nie było złe. Plastyczne opisy dodawały nieco magicznego klimatu tej książce, aż musiałam sobie ją dawkować, by nagle nie zachłysnąć się tym wszystkim. Chociaż muszę przyznać, że raziło mnie nieprzetłumaczenie francuskich wtrąceń. Naprawdę brakowało mi przypisów z nimi, bo czułam, że coś tracę, nie rozumiejąc, o czym mówią.

Drugą wielką zaletą tej książki są jej bohaterowie. Autor nie cacka się z nimi - raz daje im złudne poczucie szczęścia i bezpieczeństwa, by później zburzyć je jak domek z kart. Wrzuca ich na coraz głębszą wodę, pozbawia nadziei na lepsze jutro, utrudnia im życie, jak tylko może. Uczyniło to z nich bardzo ludzkie postaci. Pozostawieni w obliczu drugiej wojny światowej, która ciągle zostawia po sobie okrutne żniwo i zabiera ich bliskich, nie silą się na wielki heroizm, nie robią z siebie bohaterów, którzy za wszelką cenę chcą uratować cały świat. Owszem - walczą, ale na tyle, ile tylko mogą. Ta świetna konstrukcja bohaterów nie ogranicza się tylko do tych pierwszoplanowych, ale i również kreacja tych drugoplanowych jest dopięta na ostatni guzik.

„Wszyscy pojawiamy się na świecie jako pojedyncza komórka, mniejsza od drobinki kurzu. Znacznie mniejsza. Podział. Mnożenie. Dodawanie i odejmowanie. Materia przechodzi z rąk do rąk, atomy pojawiają się i znikają, wirują molekuły, łączą się białka, mitochondria wysyłają polecenia oksydatywne, powstajemy jako mrowienie połączeń elektrycznych. Płuca, mózg, serce. Po czterdziestu tygodniach sześć bilionów komórek przeciska się przez drogi rodne matki. Krzyczymy. Później atakuje nas świat.”

Gdzieś spotkałam się ze stwierdzeniem, że ta książka jest romansem. Otóż nie - to nie jest romans. To przejmująca i wstrząsająca książka, opisująca realia II wojny światowej z punktu widzenia zupełnie odmiennych stron. Nie skupia się na politycznych aspektach, lecz opisuje od środka życie tych, którzy z polityką nie mieli wiele wspólnego. Szczerze mówiąc, gdy trzy tygodnie temu zaczynałam pisać recenzje, książce dawałam pełną dziesiątkę. Teraz dostaje ona ode mnie mocne osiem, bo z czasem nieco zatarła mi się w pamięci i zlała się z innymi przeczytanymi pozycjami. Mimo to dalej twierdzę, że Światło, którego nie widać jest godną przeczytania lekturą i będę ją polecać każdemu.

15 stycznia 2016

„Stigmata” Beatrix Gurian

Beatrix Gurian, Stigmata, 340, Muza
Beatrix Gurian studiowała wiedzę o teatrze i literaturoznawstwo. Pracowała jako redaktor w telewizji. Obecnie pisze powieści dla młodzieży i dorosłych oraz prowadzi warsztaty pisarskie. Erol Gurian jest fotografem, fotoreporterem i fotografikiem. Jego nagradzane prace pojawiają się w mediach całego świata. Wykłada, między innymi, na renomowanej uczelni Deutsche Journalistenschule.

Matka Emmy ginie w tajemniczym wypadku samochodowym. Wkrótce po tym zrozpaczona dziewczyna po śmierci jedynej bliskiej osoby otrzymuje dziwny list ze zdjęciem małego dziecka i polecenie, by zaczęła szukać morderców swojej matki. Zaczyna natychmiast działać i, kierując się zamieszczonymi wskazówkami, postanawia wziąć udział w elitarnym obozie młodzieżowym w starym zamku w górach, który z czasem przestaje być niewinny, a uczestnicy dostają coraz dziwniejsze zadania do wykonania. Zaś  Emma ciągle pamięta, że wśród nich znajduje się morderca jej matki.
„Ale duchy kryją się nie w domach, tylko w rodzinach. I człowiek zabiera je ze sobą, dokądkolwiek by się wyniósł.”
Stigmata to powieść młodzieżowa z elementami kryminału, thrilleru i sensacji. Muszę przyznać, że początkowo oczekiwałam czegoś mocniejszego, ale ostatecznie ciężko powiedzieć, żebym się zawiodła, bo spodobała mi się forma tej książki. Fabuła jest prowadzona dwutorowo. Czytelnik jednocześnie poznaje wydarzenia z przeszłości i te teraźniejsze, a wszystko jest tak zgrabnie napisane i rozdzielone osobnymi rozdziałami, że na szczęście obyło się bez poplątania faktów i wydarzeń. Wprowadziło to u mnie jedynie coraz bardziej rosnące zaciekawienie i chęć szybszego poznania zakończenia.

Muszę napisać, że początek mnie nie zachwycił. Nie mam do niego żadnych wielkich zastrzeżeń, ale ciężko mi się go czytało i dopiero po kilku rozdziałach bardziej wkręciłam się w treść. Im dalej, tym więcej sekretów i tajemnic do odkrycia, a ja miałam tylko mętlik w głowie i podejrzewałam już chyba wszystkich odpowiedzialnych za śmierć matki Emmy. Za to pod koniec nie mogłam się wręcz oderwać od książki, w głowie mając już kilka scenariuszy zakończenia, które nijak nie pokrywały się z rozwiązaniem zaserwowanym przez Beatrix Gurian. Jak wspominałam, nie jest to typowa powieść grozy, ale ma swój klimat, który po części zawdzięczamy umiejscowieniu akcji. Stary zamek, pełen tajemnych przejść i wydobywających się z niego dziwnych odgłosów, w którym dawniej mieściła się szkoła katolicka prowadzona przez zakonnice, robi piorunujące wrażenie. Poza tym treść jest przeplatana świetnymi zdjęciami Erola Guriana, które dodają nieco mroku książce. Mam jedynie małe „ale” do okładki, która na początku była piękna i zachwycała mnie, ale później niestety srebrny napis tytułu i te ozdoby zaczęły się rozmazywać. Teraz to tak brzydko wygląda.

Jeśli chodzi o postaci, to główna bohaterka i narratorka nie była zła, ale wielkim zaskoczeniem też nie była. Mam na myśli to, że, szczerze mówiąc, na tle innych bohaterek powieści młodzieżowych ani trochę się nie wyróżnia. Wojownicza, odważna, zdeterminowana – czy to przypadkiem nie powtarza się w każdych młodzieżówkach? Trochę zalatuje nudą, ale wiem, że w tej książce był potrzebny taki typ bohaterki, więc wybaczam. Kreacja bohaterów drugoplanowych również nie jest jakaś wielka, ich charaktery są raczej lekko zarysowane. Wyjątkowo mi to nie przeszkadzało, bo bardziej skupiałam się na samej akcji i fabule.
„Decyzje, wybory. To one nami kierują, leżą u podstaw naszych najskrytszych pragnień, ale też obaw i lęków.”
Stigmata to książka z lekkim dreszczykiem, którą czyta się szybko i łatwo. Myślę, że mogę ją polecić wszystkim, którzy mają ochotę na powieść młodzieżową połączoną z thrillerem, ale ostrzegam, że prawdziwych fanów grozy mogłaby nieco zawieść.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu Muza.

8 stycznia 2016

„Playlist for the Dead” Michelle Falkoff

Michelle Falkoff, Playlist for the Dead, 272, Feeria Young
Sam nigdy w życiu by nie przypuszczał, że gdy dzień po okropnej imprezie, w trakcie której pokłócił się ze swoim najlepszym przyjacielem, znajdzie go martwego w łóżku, a obok puste pudełko po tabletkach i równie pustą butelkę po wódce, które będą świadczyć o samobójstwie Haydena. Chłopak jednak nie odszedł bez żadnej wiadomości – zostawił Samowi pendrive z karteczką: „Posłuchaj, a zrozumiesz”. Tropem, złożonej przed śmiercią przez Haydena playlisty, Sam próbuje odnaleźć przyczynę jego nagłej śmierci.
Kompletnym zaskoczeniem było zainteresowanie okazywane nagle przez ludzi, którzy wcześniej mnie ignorowali. Prawie jakbym zyskał w ich oczach status gwiazdy. Najlepszy przyjaciel zmarłego kolesia = celebryta. Jakby to było jakieś osiągnięcie.

Cała fabuła skupia się głównie na Samie, na jego żałobie i szukaniu odpowiedzi na ciągle mnożące się pytania w związku ze śmiercią Haydena. Sam główny bohater został wykreowany naprawdę dobrze. Świat się jemu zawala, kiedy jego jedyny przyjaciel umiera, ale gdy uparcie dąży do prawdy, okazuje się, że być może ich długoletnia przyjaźń była tylko złudzeniem, a sam zmarły miał przed nim sekrety. Sam obwinia się o to, co powiedział Haydenowi przed śmiercią, czuje się winny jego samobójstwa, a także jest rozdarty pomiędzy tym, czy ma prawo wymierzyć sprawiedliwość dręczycielom przyjaciela, czy nie. Musi odnaleźć swoją drogę, zacząć nowe życie i otworzyć się na inne znajomości.

Osią dla wydarzeń w książce wielka zagadka śmierci Haydena, jaką próbuje rozwikłać Sam. Dlaczego Hayden to zrobił? Co go popchnęło do tego czynu? Czy to wina Sama? Pytania się mnożą, odpowiedzi ciągle brak, a wydaje się, że wszyscy z otoczenia głównego bohatera znają prawdę, tylko ciągle zachowują się dziwnie tajemniczą i milczą z niewyjaśnionych powodów. Przez połowę książki miałam mętlik w głowie, podejrzewałam kilka osób, odpowiedzialnych za zdarzenia z tamtej felernej imprezy, ale z każdą kolejną stroną okazywało się, że moje założenia są coraz bardziej mylne. Jednak samo rozwiązanie tej tajemnicy wyszło nieco sztucznie. Pod koniec Sam biegał od jednego bohatera do drugiego, któremu nagle język się rozwiązał i opowiadał swoją wersję wydarzeń. Wyglądało to tak, jakby autorka koniecznie chciała się zmieścić w tej niewielkiej liczbie stron.

Playlist for the Dead jest powieścią poruszającą trudny temat samobójstwa wśród nastolatków, ale napisaną w bardzo lekki sposób. Mam na myśli to, że nie jest to trudna w odbiorze książka, wręcz przeciwnie – treść jest łatwa, co dla jednych może być zaletą, a dla drugich wadą. Po części może i czułam zawód, bo troszkę oczekiwałam czegoś głębszego, o czym nie mogłabym zapomnieć przez długi czas, a tak się nie stało, jednak nie oznacza to, że cały temat jest potraktowany po macoszemu i czuje się niedosyt. Michelle Falkoff nie leje wody, nie tworzy wzruszających i chwytających za serc scen i nie rzuca na prawo i lewo jakże mądrymi, życiowymi cytatami. Ona po prostu napisała książkę o zwykłym nastolatku, który nagle musi poradzić sobie ze śmiercią swojego najlepszego przyjaciela, z którym był praktycznie nierozerwalny od dobrych kilku lat, ale zrobiła to tak w przystępny sposób, że mogłabym polecić tę książkę dosłownie każdemu i mam tu głównie tych młodszych czytelników. To książka idealna na okres gimnazjum.
„Czułem, że śmiejąc się, robię coś niewłaściwego, ale jednocześnie przyjemnego, i fakt, że czerpałem z tego przyjemność, wywołał u mnie wyrzuty sumienia, które tylko spotęgowały poczucie niestosowności mojego zachowania. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, jak mam się czuć. Smutny? Aha. Wkurzony? Jak najbardziej.”

Autorka, tak jak Hayden, stworzyła dla czytelników playlistę. Każdy rozdział zaczynał się tytułem i wykonawcą danego utworu i czasami nawet jego treść nawiązywała do danej piosenki. Muszę się przyznać, że nie puściłam tej playlisty podczas czytania książki, bo najzwyczajniej w świecie tego nie lubię i mimowolnie bardziej skupiam się na tym, co słyszę, a nie na tym, co czytam. Akurat część piosenek znałam, kolejną część ogarnęłam po przeczytaniu, a niektórych w ogóle nie chciałam sprawdzać. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy gdybym słuchała ich w trakcie czytania, wpłynęłoby to jakoś na mój odbiór tej książki. Jednak na pewno nie będę nikomu tego odradzać. Poza tym muszę napisać, że okładka jest śliczna w swym minimalizmie.

Gdybym miała wybrać jedno słowo, które opisuje tę książkę, to byłaby to prostota. Nie jest bardzo wymagająca ani spektakularna. Świetna dla tych, którzy chcą przeczytać coś lekkiego, ale przy tym nie odmóżdżającego. Ja pewnie szybko o niej zapomnę, ale cieszę się, że ją przeczytałam.
„Dopiero wtedy do mnie dotarło, że element zaskoczenia był częścią frajdy, czasem istotniejszym niż sam prezent.”

4 stycznia 2016

Penguins of Madagascar TAG


Jest 00:25 i zamiast zabrać się chociaż za pisanie recenzji czy nadrabianie zaległości w nominacjach, bo uzbierało mi się ich naprawdę dużo, to postanowiłam wykonać TAG, do którego nie byłam w ogóle nominowana. Akurat takie zawsze bardziej mi się podobają te, do których nigdy nie jestem nominowana xD

1. Rico - bohater-szaleniec.

Skoro interpretacja dowolna, to stawiam na pierwszego bohatera, który przyszedł mi do głowy, a jest nim Szalonooki Moody z Harry'ego Pottera xd



2. Skipper - bohater-dowódca.

Typowy dowódca? Hmm, może Thomas z Więźnia labiryntu? Ok, przyznaję się, że części wydarzeń nie pamiętam, ale Thomas był chyba tym, co wszystkich motywował i koordynował do działania, co nie? Przynajmniej od niego wychodziły wszystkie inicjatywy,





3. Kowalski - bohater-mądrala.

Nie, to nie będzie Hermiona, I, nie, to nie będzie Colin Singleton. To będzie Carrie Pilby z Nieznośnie genialnej. Przeskoczyła ona kilka klas, w wieku dziewiętnastu lat ukończyła z wyróżnieniem studia na Harvardzie, co chyba oznacza, że można ją uznać za mądralę.





Szeregowy - bohater, którego nie da się nie lubić.

Czy da się nie lubić bliźniaków Weasley? To chyba niemożliwe :D. Tak, wiem, miał być bohater, a nie bohaterowie, no ale oni są praktycznie jednością.




Marlenka - jedyna bohaterka wśród grupy chłopaków

W tej chwili na myśl przychodzi mi jedynie Teresa z Więźnia labiryntu, która była pierwszą dziewczyną, jaka pojawiła się w Strefie.








Król Julian - bohater wnoszący humor do książki

Właśnie zdałam sobie sprawę, jak rzadko wspominam o Darach Anioła w TAGach, więc mój wybór pada teraz na Jace'a. Dary Anioła bez jego sarkastycznych nie byłyby już takie same xD




Leonard - bohater, który bardzo cię irytował.

Nikt mnie tak jeszcze nie irytował tak jak Julian w Pandemonium i Requiem. Ugh, nie wiem, jakim cudem pani Oliver mogła stworzyć tak denerwującą postać, przez którą ciągle skakało mi ciśnienie podczas czytania.




Mort - bohater z obsesją na jakimś punkcie.

Daenerys z Pieśni Lodu i Ognia z jej obsesją na punkcie smoków xd Niczego innego chyba teraz nie wymyślę.





Alice - bohater, który wszystkiego się czepia.

Filch? On się naprawdę wszystkiego czepiał.





Shelly - bohater beznadziejnie zakochany.

Daniel z Cienia wiatru. Jako nastolatek pechowo ulokował swoje uczucia w nieco starszej osobie.