„Calder. Narodziny odwagi” Mia Sheridan



Calder i Eden żyją w surowej wspólnocie, którą przewodzi Hector, przepowiadający wielką powódź, która przeniesie wybrańców do raju - Elizjum. Początkowo nie kwestionują tego, co się dzieje w Akadii, ale z czasem nabierają coraz więcej wątpliwości, dotyczących funkcjonowania ich całej społeczności.

Akadia jest sektą. To właśnie najbardziej mnie zaskoczyło podczas czytania tej książki. Ja już tak mam, że opisy w recenzjach zazwyczaj czytam pobieżnie, a na te z tyłu okładki prawie w ogóle nie zaglądam, bo okazuje się, że im mniej wiem, tym lepiej i zazwyczaj wtedy bardziej podoba mi się dana pozycja. Dlatego też przez większą część czasu byłam przekonana, że owa Akadia to jakaś fantastyczna kraina, a sama książka to coś w stylu paranormal romance. Jak zaczęłam czytać „Calder. Narodziny odwagi” coś mi nie pasowało, aż później ogarnęłam, o co chodzi. I to właśnie ten wątek przypadł mi najbardziej do gustu. Nigdy wcześniej nie czytałam książki, w której autor chociaż trochę liznąłby ten temat i muszę przyznać, że bardzo zaintrygował mnie ten temat.

W Akadii panują rygorystyczne zasady, gdzie członkowie sami pracują na swoje utrzymanie. Dbają oni o swoje wyżywienie, uprawiając różne rośliny, a do wszystkiego muszą używać narzędzi tylko własnoręcznie wytworzonych. Oznacza to, że mogą zapomnieć o takich luksusach, jakim jest pralka, prysznic czy telewizor. Osoby takie jak Calder czy Xander, wychowywane tam od urodzenia, w ogóle nie miały pojęcia, jak wygląda normalne życie poza wspólnotą. Nikt też nie zapytał się ich, czy chcą brać w tym udział, nie dostali wyboru i skoro ich rodziciel byli w tym, to oni nie mieli innego wyjścia. Fascynujące, a zarazem przerażające, było to, jak bardzo zaślepieni byli ci wszyscy ludzie i jak wiele byli w stanie poświęcić, by tylko dostać się do Elizjum. Bezgranicznie ufali Hectorowi i nie widzieli niczego złego w tym, że przyprowadził kilkuletnią Eden i ogłosił ją swoją przyszłą żoną 

Przejdźmy do głównej osi książki, czyli wątku Eden i Caldera. Mia Sheridan stworzyła słodką, młodzieńczą miłość, której przyszło rozwijać się w trudnych warunkach. Uczucie, ich łączące, jest czyste i nieskomplikowane, które napotyka wiele przeszkód na swojej drodze. Spodobała mi się ich historia, ich zdeterminowanie do tego, by walczyć o nową przyszłość, a Mia Sheridan jak zwykle opisała to bardzo pięknie, aż chciało się czytać. Aczkolwiek trochę zgrzytały mi niektóre sceny miłosne. Chociaż dobrze napisane, to zaczęły mnie w pewnym momencie nudzić. Myślę, że gdyby ich nie było, powieść w ogóle na tym nic by nie straciła. 

Mam jednak problem z tą książką. W recenzji „Bez słów” napisałam, że historia piękna, ale zabrakło tego czegoś i niestety znowu to się powtórzyło. Nieważne, jak piękna była historia tej dwójki i nieważne, jak świetnie Mia Sheridan potrafi pisać, znowu niczego nie poczułam. Wiecie, to jest naprawdę dziwne, bo ja polubiłam i bohaterów, i całą fabułe, ale jednocześnie tak jakby wszystko było mi obojętne. Nie mam pojęcia, jak dokładnie to wyjaśnić, ale już drugi raz dzieje się tak z książką tej autorki. To nie jest chyba zwykły przypadek. 

Coś, co bardzo mi się nie podobało mi się kilka ostatnich stron, które mocno zapowiadały nieuchronną kontynuację. Kurczę, zakończenie samo w sobie było mocne i naprawdę zapadające w pamięć i myślę, że na tym pani Sheridan mogłaby zaprzestać pisania tej historii. No bo czy nie jest tak, że dłużej pamiętamy o książkach z niejednoznacznym końcem, zmuszającym do wysilenia swoich szarych komórek? Nie zawsze takie dopowiadanie i wyjaśnianie wszystkiego przez autora jest dobre. Jestem pewna, że kontynuacja będzie dużo gorsza i trochę słodko-mdląca (edit: aktualnie teraz jestem w połowie drugiej części i faktycznie jest za uroczo i mdło, nah).

Niestety, ale znowu zabrakło kilku szczegółów, które w moich oczach czyniłby tę książkę niemal idealną. Mia Sheridan pisze dobrze, nawet bardzo dobrze, ale kolejny raz mnie nie porwała. Na szczęście tym razem w przeciwieństwie do Bez słów nie oczekiwałam morza łez i złamanego serca, więc nie jest tak źle.


Moja ocena:
★★★★★★★☆☆☆

Autor: Mia Sheridan
Tytuł oryginału: Becoming Calder
Tytuł tłumaczenia: Calder. Narodziny odwagi
Wydawnictwo: Septem
Liczba stron: 376


Za możliwość przeczytania oraz zrecenzowania książki dziękuję Grupie Wydawniczej Helion.

Brak komentarzy:

Dziękuję za każdy komentarz!

Obsługiwane przez usługę Blogger.