Zdaję sobie sprawę, że ostatnio na blogu jest więcej postów okołoksiążkowych niż samych pełnych recenzji i musicie mi wybaczyć, bo obawiam się, że ten stan będzie się przedłużał. Opinia na temat Gromu i szkwału pisze się już z dwa miesiące i dalej końca nie widać. Ostatnio nawet więcej czytam i mam dużo materiału, ale mam problem z ubraniem tego w słowa.
Dobra, koniec tłumaczenia się, pora na książki! Jakoś się tak złożyło, że w ostatnim czasie przeczytałam dużo romansów. No dobra, przeczytałam również coś z fantastyki, czyli Magiczne akta Scotland Yardu, ale nie wiem, co mogłabym o tym napisać, oprócz tego, że było to dobre czytadło.
Ezra Faulkner osiągnął w swoim życiu licealnym wszystko, co było do osiągnięcia. Jest popularny, ma dziewczynę, a jego kariera sportowa dobrze się rozwija. Wszystko zostaje przekreślone w momencie, w którym dochodzi do wypadku samochodowego. Gdy odwracają się od niego jego przyjaciele, poznaje on Cassidy Thorpe, która pokazuje mu, jak żyć na nowo.
Zacznę od tego, że bardzo podoba mi się narracja z punktu widzenia Ezry. Na początku trochę się obawiałam tego, że będzie nudno i że autorka po prostu tego nie udźwignie, ale uważam, że wyszło akurat bardzo dobrze. Przyjemnie jest sobie poczytać myśli kogoś, kto ani nie jest nastolatką, która ślini się na widok gołej klaty, ani zbuntowanym typkiem, który musi zaliczyć wszystko, co się rusza. Można by rzec, że Ezra zalicza się do licealnej elity, ale moim zdaniem odbiega on od wizerunku tych wszystkich gwiazd, które przedstawiane są w książkach młodzieżowych. Tak, jak wyżej wspomniałam, nie jest to typ playboya, odniosłam również wrażenie, że nie jest fanem imprez, nawet dobrze się uczy oraz potrafi odnaleźć wspólny język z nerdami, dlatego tak bardzo polubiłam tę postać. O Cassidy Thorpe właściwie to nie wiem, co mogłabym napisać oprócz tego, że była nieco tajemniczą oraz zwariowaną postacią, ale na pewno wiele wniosła do życia Ezry. Pokazała mu, że może mierzyć wyżej niż zazwyczaj. Sam romans również wypadł bardzo naturalnie, ale myślę, że największą bombą było zakończenie, które dało mi nadzieję na to, że nie wszystkie młodzieżówki muszą się słodko kończyć. Jednak mimo wszystko książka nie porwała mnie aż tak bardzo jak innych. Początek wszystkiego dosyć szybko się czyta i mnie samej zajęło to chyba z jeden dzień, i nie mam żadnych zastrzeżeń co do fabuły i podobało mi się przesłanie, ale no właśnie coś nie zaskoczyło i nie potrafię się nad nią zachwycać tak jak inni.
Olivia kocha Caleba, jednak przez jej liczne kłamstwa, on nie chce mieć z nią niczego wspólnego. Teraz los stawia przed nią kolejną szansę - Caleb stracił pamięć w wypadku samochodowym. Czy dziewczyna skorzysta z okazji i wykorzysta chłopaka, który nie pamięta tych wszystkich złych rzeczy, których kiedyś się dopuściła?
Kiedyś bardzo, bardzo chciałam przeczytać Mimo moich win, ale gdy zaczęły pojawiać się pierwsze negatywne recenzje, pomyślałam, że pewnie dałam się nabrać na tę całą akcję reklamową. Teraz po nią sięgnęłam i żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej. To, co mnie zaskoczyło, to to, że Olivii daleko do pozytywnej bohaterki, której zawsze kibicuje się w taki momentach. Ma przeszłość, która może ją ukazywać jako tę pokrzywdzoną - jej matka nie żyje, a ojciec był alkoholikiem - ale jej nie da się współczuć. Żeby odzyskać Caleba, robi dużo złych rzeczy. Jest egoistką, która myśli głównie o sobie, i dlatego właśnie, tak bardzo polubiłam tę postać. W końcu mamy bohaterkę, która nie jest biedną, zakompleksioną osobą. Olivia w innej książce spokojnie mogłaby grać tę złą. Zakończenie również zdobyło u mnie wielki plus i z jego powodu nie jestem pewna, czy chcę sięgnąć po kolejną cześć. Obawiam się, że może zepsuć wrażenie, jakie wywarło na mnie Mimo moich win.
Zacznę od tego, że bardzo podoba mi się narracja z punktu widzenia Ezry. Na początku trochę się obawiałam tego, że będzie nudno i że autorka po prostu tego nie udźwignie, ale uważam, że wyszło akurat bardzo dobrze. Przyjemnie jest sobie poczytać myśli kogoś, kto ani nie jest nastolatką, która ślini się na widok gołej klaty, ani zbuntowanym typkiem, który musi zaliczyć wszystko, co się rusza. Można by rzec, że Ezra zalicza się do licealnej elity, ale moim zdaniem odbiega on od wizerunku tych wszystkich gwiazd, które przedstawiane są w książkach młodzieżowych. Tak, jak wyżej wspomniałam, nie jest to typ playboya, odniosłam również wrażenie, że nie jest fanem imprez, nawet dobrze się uczy oraz potrafi odnaleźć wspólny język z nerdami, dlatego tak bardzo polubiłam tę postać. O Cassidy Thorpe właściwie to nie wiem, co mogłabym napisać oprócz tego, że była nieco tajemniczą oraz zwariowaną postacią, ale na pewno wiele wniosła do życia Ezry. Pokazała mu, że może mierzyć wyżej niż zazwyczaj. Sam romans również wypadł bardzo naturalnie, ale myślę, że największą bombą było zakończenie, które dało mi nadzieję na to, że nie wszystkie młodzieżówki muszą się słodko kończyć. Jednak mimo wszystko książka nie porwała mnie aż tak bardzo jak innych. Początek wszystkiego dosyć szybko się czyta i mnie samej zajęło to chyba z jeden dzień, i nie mam żadnych zastrzeżeń co do fabuły i podobało mi się przesłanie, ale no właśnie coś nie zaskoczyło i nie potrafię się nad nią zachwycać tak jak inni.
Przyrodni brat
Greta wiedzie ciche i spokojne życie, dopóki do jej domu nie wprowadza się zbuntowany syn jej ojczyma. Elec jest niemiły, często robi wszystko byle tylko wkurzyć Gretę, ale z czasem ta napięta sytuacja między rodzeństwem przeradza się w coś więcej.
Wiem, że może nie powinnam się do tego przyznawać, ale naprawdę lubię romanse i to nawet takie oklepane, gdzie schemat pogania schemat, ale co ja mogę na to poradzić, że takie lektury najbardziej mnie odprężają? Chyba w tym wszystkim najbardziej lubię odkrywanie perełek, które z pozoru niczym się nie wyróżniają, ale jednak okazują się całkiem dobrą książką. Przyrodni brat jednak się do nich nie zalicza. Największą wadą tej książki jest postać Grety. Jeżu, ale ta bohaterka mnie irytowała! Na okładce książki widnieje napis Dziewczyna nie powinna pragnąć tego, kto ją dręczy, ale Elec w ogóle jej nie dręczył. To ona sama się pchała do tego chłopaka, gdy on w tym czasie wysyłał jej wyraźne znaki, żeby zostawiła go w spokoju. Nie sądzę, żeby ktokolwiek próbował się zaprzyjaźnić z kimś, kto go ewidentnie nie lubi, a to właśnie próbowała zrobić Greta. Sam romans jest naprawdę źle poprowadzony. Ja rozumiem, że nastolatkowie szybciej się przywiązują i w ogóle, ale tutaj jakoś szybko z udawania, że się nienawidzą (sama Greta dosyć szybko zaczęła się ślinić na jego widok) przeszli do wielkiej miłości, która przetrwała nawet ich rozłąkę. Sorry, ale ja nie wierzę w takie cukierkowe opowieści. Wydaje mi się, że wszystko lepiej by wypadło, gdyby cała historia została podzielona na dwie książki - pierwsza dzieje się w czasie, gdy Elec mieszka u Grety, a druga po tym przeskoku. Ciężko jest dobrze przedstawić relację love-hate, a tej autorce niestety to się nie udało. Wszystko dzieje się za szybko, przez co wypadło to sztucznie i słodko. Za słodko.
Tysiąc pocałunków
Poppy i Rune poznali się w wieku pięciu lat i z miejsca stali się bratnimi duszami, a ich trwała przyjaźń przerodziła się w jeszcze trwalszą miłość. Wszystko zostaje brutalnie przerwane, gdy Rune jest zmuszony wrócić do rodzinnej Norwegii. Choć obiecuje, że wkrótce wróci, po kilku miesiącach Poppy przestaje się z nim kontaktować.
Wydaje mi się, że Tysiąc pocałunków jest dosyć specyficzną książką, która nie trafi do każdego odbiorcy. Zależy od tego, jak dużo realizmu lubimy w takich powieściach. Mi już coś zaczęło zgrzytać na samym początku, kiedy to Poppy i Rune - ośmiolatkowie - zachowywali się, jak dorosłe osoby. Oni zaczęli się wtedy całować, czuć zazdrość i miłość. Dla mnie to trochę nienormalne. Dalej wcale lepiej nie jest. Poppy i Rune niby mają jakieś zainteresowania - ona gra, on robi zdjęcia - ale miałam wrażenie, że o ich istnieniu stanowi to drugie. Poza tym w tej książce było dużo wielkich przemów, o tym, jak bardzo się kochają i nie widzą świata poza sobą, które, nawiasem mówiąc, były za bardzo dojrzałe, jak na takie osoby. Nie wyobrażam sobie nastolatków, którzy tak ciągle mówią. Za pierwszym razem było to okej, za drugim jeszcze to znosiłam, ale potem zaczęło to być nudne. I taka właśnie była ta książka - nudna. Tam właściwie nic się nie działo, a ja czułam się, jakby autorka zmuszała mnie do współczucia bohaterom. Niestety, ale w ogóle się nie wzruszyłam. Dla mnie przede wszystkim była za mało realistyczna - nie wyobrażam sobie, żeby takie sytuacje, kiedykolwiek miałyby prawo bytu.
Mimo moich win
Kiedyś bardzo, bardzo chciałam przeczytać Mimo moich win, ale gdy zaczęły pojawiać się pierwsze negatywne recenzje, pomyślałam, że pewnie dałam się nabrać na tę całą akcję reklamową. Teraz po nią sięgnęłam i żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej. To, co mnie zaskoczyło, to to, że Olivii daleko do pozytywnej bohaterki, której zawsze kibicuje się w taki momentach. Ma przeszłość, która może ją ukazywać jako tę pokrzywdzoną - jej matka nie żyje, a ojciec był alkoholikiem - ale jej nie da się współczuć. Żeby odzyskać Caleba, robi dużo złych rzeczy. Jest egoistką, która myśli głównie o sobie, i dlatego właśnie, tak bardzo polubiłam tę postać. W końcu mamy bohaterkę, która nie jest biedną, zakompleksioną osobą. Olivia w innej książce spokojnie mogłaby grać tę złą. Zakończenie również zdobyło u mnie wielki plus i z jego powodu nie jestem pewna, czy chcę sięgnąć po kolejną cześć. Obawiam się, że może zepsuć wrażenie, jakie wywarło na mnie Mimo moich win.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz!