29 czerwca 2015

„Will Grayson, Will Grayson” John Green, David Levithan

Autor: John Green, David Levithan
Tytuł: Will Grayson, Will Grayson
Liczba stron: 368
Wydawnictwo: Bukowy Las


John Green to autor światowych bestsellerów. Jego debiutancką powieścią było Szukając Alaski, ale to Gwiazd naszych wina przyniosła mu ogromną popularność. Otrzymał wiele nagród literackich, a wraz z bratem prowadzi jeden z najpopularniejszych vlogów w sieci.  Zaś David Levithan jest autorem kilkunastu nagradzanych powieści dla młodzieży. Chętnie pisze w duetach, jest również dyrektorem wydawniczym w Scholastic i założycielem wydawnictwa Push. 

Pierwszy Will Grayson to zwyczajny chłopak. W swoim życiu najbardziej pragnie tylko dwóch rzeczy - siedzieć cicho i pozostać niezauważonym. Oczywiście byłoby to łatwiejsze, gdyby jego najlepszym przyjacielem nie był Kruchy - osoba, która musi zawsze znajdować się w centrum uwagi. Jest jeszcze Jane, do której chłopak boi się żywić jakiekolwiek uczucia, gdyż to złamałoby jedną z jego zasad.

drugi will grayson choruje na depresję. jest samotnikiem, który cały dzień przesiaduje w domu, a czas dzieli pomiędzy oglądanie nudnych programów w telewizji, a pisanie z isaaciem - chłopakiem poznanym przez internet. oprócz niego ma również maurę, która jest jego przyjaciółką, chociaż wcale jej nie lubi. will jest także homoseksualistą, ale nie zamierza się ujawnić, gdyż uważa to za jego prywatną sprawę. 

David Levithan dobrze poradził sobie z kreacją swojego Willa Graysona. Naprawdę kupiłam wytłumaczenie autora, dlaczego w narracji zastosował same małe litery, chociaż żałuję, że nie skupił się nieco na wytłumaczeniu depresji bohatera. Można powiedzieć, że nawet w pewien sposób polubiłam Maurę. Wiem, że miała zgrywać czarnego bohatera, ale ja naprawdę lubię takie postaci jak ona. Za to Will Grayson Greena irytował mnie przez większą część czasu. Po prostu nie rozumiałam tej jego całej zasady nieangażowania się i siedzenia cicho. I o ile na niego mogłam jakoś przymknąć oko, to na Kruchego już nie. Jestem w stanie zaakceptować to, że Green ma jakąś wielką potrzebę tworzenia wyrazistych postaci, ale to była już przesada. Jeśli autorzy chcieli stworzyć książkę poważnie traktującą o homoseksualizmie, to tą postacią zaprzepaścili na to jakiekolwiek szansę. Kruchy przez większą część czasu zachowywał się jak stereotypowy gej! Już nie mam siły przytaczać przykładów, ale, uwierzcie mi, Green i Levithan chyba zapomnieli, że geje również mogą być facetami z krwi i kości.

Mam wrażenie, że autorzy pogubili się w czasie pisania książki. Skupili się na przesadzie i absurdzie, z czego nie wyszło nic dobrego. Tym bardziej, że samo zakończenie książki było co najmniej nierealne. Byłam także bardzo zniesmaczona niektórymi dialogami pomiędzy Kruchym a drugim Willem Graysonem. Gorsze do ich rozmów były chyba tylko piosenki musicalu, wystawianego przez Kruchego. Przykład: Od chwili gdy sąsiad, gdym prysznic chciał wziąć, / tak słodko zapragnął spodenki mi zdjąć.  / Poczułem, że serce kwili mi jak ptak / Joseph Dick Trzeci - nazywał się tak. Uwierzcie mi, ale jest tego jeszcze więcej.

Chciałabym właśnie móc tylko napisać 2/10 i skończyć moje marne wypociny nad recenzją tej książki, bo to jest to, co właśnie o niej myślę. Nie spodobała mi się i bardzo się na niej zawiodłam. Miałam dostać powieść niezwykle zabawną i inteligentną, która opowiada o takich ważnych rzeczach jak trudy wkraczania w dorosłość, homoseksualizm czy depresja. A co zamiast tego dostałam? Książkę przesadnie kontrowersyjną i momentami wręcz niesmaczną.

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu



26 czerwca 2015

„Pieśń Kwarkostwora” Jasper Fforde

Autor: Jasper Fforde
Tytuł: Pieśn Kwarkostwora
Liczba stron: 320
Wydawnictwo: SQN
Cykl: Kroniki Jennifer Strange (2)


Pieśń Kwarkostwora to kolejna część Kronik Jennifer Strange. Po niesamowitej lekturze Ostatniego Smokobójcy (recenzja tutaj) wręcz nie mogłam nie sięgnąć i po tę książkę. Spodziewałam się po niej jak zwykle dobrej dawki humoru, ale Jasper Fforde i tak całkiem niespodziewanie zdążył mnie czymś zaskoczyć.

Szesnastoletnia Jennifer Strange po wykonaniu swojego zadania, które zostało jej powierzone z racji tego, że była Smokobójczynią, mogła spokojnie wrócić na stanowisko menadżera Kazam - agencji zatrudniającej czarodziejów. Znowu musi zająć się ciężką robotą papierkową, planowaniem pracy magów oraz szukaniem Pana Zambiniego. Tymczasem energia magiczna ciągle powoli rośnie, a król Snodd już obmyśla, jak sprytnie przejąć monopol na magię. Jennifer ponownie będzie musiała zaprzestać niecnym planom króla, ale droga do tego jest bardzo wyboista. 

Ciężko jest coś napisać o fabule tej książki, bo można niestety za wiele zdradzić, a to zawsze odbiera przyjemności z czytania. Powiem jedno, a raczej napiszę. AKCJA. Akcja przez wielkie A. W poprzedniej części nie było tyle jej zwrotów, co w Pieśni Kwarkostwora. Początek snuł się leniwie i spokojnie, by później natychmiast przyśpieszyć. Naprawdę tego się po tej książce nie spodziewałam, bo właśnie Ostatniego Smokobójcę cechowało wolniejsze tempo.

Wiecie czego było jeszcze więcej? Magii. Dosłownie wylewała się ze stron powieści. Bo oto nie tylko ponownie spotykamy się ze tajemniczym stworzeniem, jakim jest Kwarkostór, ale także będziemy mieli szanse dowiedzieć się nieco o Tymczasowym Łosiu, Kiedyś Cudownej Boo, Matce Zenobii, a także pojawią się Trolle i Pan Zambini. Jasper Fforde idealnie wykreował świat, o którym w tej części możemy dowiedzieć się nieco więcej. Historia Niezjednoczonych Królestw nadal dla czytelnika jest tajemnicą, ale już nie tak wielką. Poza tym ciągłego uśmiechu dostarczyły mi przypisy, którymi autor wyjaśniał pewne pojęcia i nieraz zdziwiło mnie to, na co też magowie potrafią wpaść!

Książka ta obfituje również w ogromną dawkę humoru. Nie sposób było nie śmiać się z niektórych dialogów czy też sytuacji, w które wpadali bohaterowie, a były one często naładowane komizmem i absurdem. A bohaterowie? Zostali świetnie nakreśleni, każdy jest bardzo wyrazisty, dzięki czemu zapadną mi na długo w pamięci. Jednak swoistą perełką tej książki na pewno pozostanie Jennifer Strange, która, tak jak w poprzedniej części, prowadzi narrację. Tę postać mogłabym wychwalać godzinami, bo po prostu wyszła ona autorowi naprawdę niesamowicie. Ma świetne poczucie humoru, jest także nieco ironiczna, sarkastyczna oraz posiada nutę cynizmu. Czy mogłabym chcieć czegoś więcej?

Jasper Fforde naprawdę wysoko postawił poprzeczkę! Napisał książkę, którą bardzo szybko się czyta, a która jest naładowana dużą dozą magii i humoru. Mam wrażenie, że po prostu bije z niej jakaś pozytywna siła, która czyni wszystko piękniejszym, bo kiedy ją skończyłam po prostu zrobiło mi się smutno. Chciałabym móc wymazać ją z głowy, żebym mogła na nowo doświadczać tych niesamowitych uczuć. 

Podsumowując, książkę polecam każdemu. Jeśli nie czytaliście Ostatniego Smokobójcy, to jak najszybciej to nadróbcie albo od razu zabierzcie się za Pieśń Kwarkostwora. Moim zdaniem świetnie poradzicie sobie z lekturą tej książki, jeśli nie czytaliście poprzedniego tomu. Muszę przyznać, że już dawno tak łatwo i szybko nie pisało mi się żadnej recenzji, a to chyba coś oznacza.

Za możliwość przeczytania oraz zrecenzowania tej książki dziękuję Wydawnictwu SQN.


Wyzwania:
Czytam fantastykę
Kocioł Wiedźmy
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu

24 czerwca 2015

„Maybe Someday” Colleen Hoover

Autor: Colleen Hoover
Tytuł: Maybe Someday
Liczba stron: 440
Wydawnictwo: Otwarte
Cykl: Maybe (1)


Po Maybe Someday nie oczekiwałam zbyt wiele. Podchodziłam do tej książki dosyć sceptycznie, myśląc, że nie zachwyci mnie ona za bardzo. Moje przypuszczenie brały się stąd, że Hopeless jakoś do mnie nie przemówiło, nie widziałam w tej książce niczego niesamowitego. Szczerze mówiąc, nie rozumiałam także ogólnego wychwalania pani Hoover, ale po Maybe Someday moja opinia o tej autorce zmieniła się diametralnie.

Colleen Hoover to jakiś geniusz. Geniusz, który dokładnie wie, co zrobić, żeby moje serce było rozdarte na milion małych kawałeczków, niezdolnych do ponownego złożenia. Nie wiem, jakim cudem udało się jej wzbudzić we mnie tyle różnie skrajnych uczuć. Przecież to powinno być niemożliwe. 

"Nauczyłem się jednak, że sercu nie można nakazać, kiedy, kogo i jak ma pokochać. Serce robi, co chce. Od nas zależy najwyżej to, czy pozwolimy naszemu życiu i głowie dogonić serce."

Życie Sydney jest niemal idealne. Ma dwadzieścia dwa lata, studiuje i prowadzi względnie niezależnie życie, a swój czas dzieli między nauką, chłopakiem a najlepszą przyjaciółką, z którą wspólnie wynajmuje mieszkanie. Uważa się za osobę bardzo szczęśliwą, która nie mogłaby już chyba otrzymać więcej od życia.  Wszystko lega w gruzach, gdy w dniu swoich urodzin przyłapuje Huntera na zdradzie ze swoją współlokatorką. 

Sydney z dnia na dzień traci dach nad głową, przyjaciółkę oraz chłopaka. Na szczęście z odsieczą przychodzi Ridge - sąsiad, który wieczorami miał w zwyczaju siedzieć na balkonie i grać na gitarze. Proponuje on dziewczynie pewien układ, z którego oboje mają czerpać korzyści.

"Kocham ją. Kocham w niej wszystko. To, że nigdy mnie nie osądza. To, że mnie rozumie. To, że wspiera każdą moją decyzję, mimo że czasem one jednocześnie ją niszczą. Kocham jej uczciwość. Bezinteresowność. A najbardziej kocham to, że to właśnie ja jestem tym facetem, który może w niej wszystko kochać."

Ta książką jest taka prawdziwa, pełna głębokich i szczerych uczuć. Jest też pełna skrajności, bo kiedy nie śmiejecie się wraz z bohaterami, to płaczecie z nimi. To wręcz bolesne odczuwać tyle emocji naraz. Bolesne jest też to, co zrobiła Colleen Hoover. Bo oto stworzyła trójkę niesamowitych bohaterów, których nie sposób pokochać, a których połączyła niesamowita miłość. I to właśnie jest takie niesprawiedliwe! Bo dlaczego oni musieli tak cierpieć? Dlaczego ja też musiałam cierpieć z nimi? Tak się nie robi, droga autorko, nie tworzy się dwóch Kopciuszków, z których tylko jeden może dostać swojego księcia na białym koniu.

Hoover poruszyła w książce także bardzo ważny temat, a mianowicie niepełnosprawność. Chorobę jednego z bohaterów ukazała całkiem naturalnie, bez żadnych wyolbrzymień. Przyznam się, że początkowo podchodziłam do tego pomysłu nieco sceptycznie, ale teraz nie mogę sobie wyobrazić tej danej postaci w pełni zdrowej. Bo w pewien sposób ta ułomność grała w książce pierwsze skrzypce, nadawała ona jej pewną głębię. Zmuszała ona czytelnika do zastanowienia się nad tym, czy można kochać kogoś tylko i wyłącznie z litości, chęci zaopiekowania w trudnej sytuacji.

"W angielskim alfabecie jest tylko dwadzieścia sześć liter. Można by pomyśleć, że z tyloma literami niewiele można zrobić. Można by pomyśleć, że kiedy wymiesza się je i połączy w słowa, mogą one wywołać tylko ograniczoną liczbę uczuć. A jednak tych uczuć może być nieskończenie wiele i ta piosenka jest dowodem na to. Nigdy nie zrozumiem, w jaki sposób kilka prostych słów połączonych ze sobą może kogoś zmienić, a jednak ten utwór i jego słowa całkowicie mnie odmieniają."

Warto też wspomnieć, że narracja jest prowadzona z dwóch punktów widzenia - Sydney i Ridge'a. Również na początku nie byłam do tego przekonana, ale całkiem zrekompensował mi to fakt, że na szczęście nie opisują tych samych wydarzeń, a jedynie je kontynuują. Ważną częścią tej książki jest też muzyka. Bez niej Maybe Someday praktycznie by nie istniało. Nigdy bym nie wpadła na pomysł stworzenia oddzielnego albumu z piosenkami występującymi w książce, ale Colleen Hoover i Griffin Peterson to zrobili, za co chwała im! Cieszę się, że miałam możliwość wysłuchania Maybe Someday czy innych utworów.

Moja recenzja może i jest nieco chaotyczna, ale nie wiem, w jaki inny sposób mogłabym oddać to, co czułam po przeczytaniu. Maybe Someday to na pewno nie jest typowa książka z gatunku New Adult. Jest prawdziwa w każdym aspekcie, ciągle zaskakuje czytelnika i traktuje o ważnych sprawach, jakimi są niepełnosprawność czy wchodzenie w dorosłe życie. Bezapelacyjnie polecam każdemu!

"Czuję się tak, jakby może kiedyś zamieniło się we właśnie teraz."

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu



Przypominam o rozdaniu 

19 czerwca 2015

„Pierwsze damy Francji” Robert Schneider

Autor: Robert Shneider
Tytuł: Pierwsze damy Francji
Liczba stron: 384
Wydawnictwo: Muza


Robert Schneider to austriacki pisarz. Studiował on kompozycję, historię sztuki i teatrologię w Wiedniu. Za swą debiutancką powieść Brat snu otrzymał wiele międzynarodowych nagród.

Yvonne de Gaulle, Claude Pompidou, Anne-Aymone Giscard d'Estaing, Bernadette Chirac, Danielle Mitterrand, Cecilia Sarkozy, Carla Bruni-Sarkozy, Valerie Trierweiler.

Jak radziły sobie z wyjątkowym losem, jaki przypadł im w udziale, a do którego nie były predestynowane, ani przygotowane? Jak odgrywały swoją rolę u boku republikańskiego monarchy? Jak reagowały na nieżyczliwość, nienawiść, oszczerstwa? Jaki wpływ wywierały poza sferą czysto prywatną? Dlaczego wszystkie – z wyjątkiem Bernadette Chirac – twierdziły, że nie były szczęśliwe w Pałacu Elizejskim, prestiżowej siedzibie prezydenta, w której usługiwano im jak królowym?Osiem kobiecych portretów, daleko odbiegających od rozpowszechnionych przez prasę stereotypów czy karykatur, dalekich również od wizerunku, jaki same jego bohaterki usiłowały wykreować.

„Wszyscy czują się w Pałacu Elizejskim jak u siebie w domy, tylko nie my.”

Yvonne de Gaulle to ta prawie niezauważalna. Stroniła od życia medialnego,dzięki czemu była niemal nie rozpoznawalna. Nawet, gdy jej mąż był u szczytu sławy, spokojnie mogła wychodzić na ulicę. Do polityki się nie wtrącała, a dla Generała była tylko matką i panią domu. 

Zaś Claude Pompidou to kobieta nie pozostająca w cieniu swojego męża, tak jak jej przyjaciółka. Georges Pompidou był dumny ze swojej żony, często powierzał jej ważne funkcje reprezentacyjne.  Podkreślał, że bez niej jest nikim.
.
Anne-Aymone Giscard d'Estaing nie chciała być pierwszą damą. Uważała się za najważniejszą współpracowniczkę męża, ale była też najbardziej krytykowaną pierwszą damą. Była popychana do przodu, to nią spadała część nienawiści wobec jej męża. 

Danielle Mitterrand była wolna i buntownicza, przez całe życie związana z ruchem oporu. Była zupełnie inną pierwszą damą niż jej poprzedniczki. W Pałacu Elizejskim nie uważała siebie za panią domu, nie lubiła rozkazywać. 

„-Teraz, gdy została już pani pierwszą damą Francji, czego pani pragnie?- Już nią nie być.”

Bernadette Chirac była wzruszona, gdy jej mąż wygrał wybory prezydenckie. Po części przypisywała sobie zasługę za jego zwycięstwo. Uwielbiała życie w Pałacu Elizejskim, była wniebowzięta tym, że wszędzie goszczono ją z należytymi honorami.

Cecilia Sarkozy od dwudziestu lat była dla swojego męża wszystkim, co miał. Oddała jemu swoje serce i tego nie żałuje, ale nie była kobietą stworzoną do życia w świetle reflektorów. Rozwód jest dla niej aktem uczciwości.

Carla Bruni-Sarkozy była pierwszą kobietą, która poślubiła prezydenta w trakcie pełnienia jego obowiązków. Jednak władza, jaką posiadała, ciążyła jej. Dopiero po zakończeniu kadencji męża odżyła i mogła powrócić jako artystka.

Valerie Trierweiler, przychodząc do pałacu prezydenckiego, nie była żoną prezydenta. Od razu wiedziała, kim chce być i na pewno nie zamierzała być finansowo zależna od swojego partnera. Nie chciała też przestać być dziennikarką. Nie żałuje także osiemnastu miesięcy spędzonych w Pałacu Elizejskim.
„Będą się musieli do mnie przyzwyczaić, nie będę figurantką.”

Któż by nie chciał mieszkać w Pałacu Elizejskim? Życie, jakie wiodą jego mieszkańcy, dla zwykłych ludzi może wydawać się niesamowite, pełne blichtru i wygód, o jakich my tylko możemy sobie pomarzyć. Jednak życie u boku prezydenta Francji najwyraźniej nie jest takie cudowne, jakim się wydaje. Siedem pierwszych dam po prostu było nieszczęśliwe, wypełniając funkcje, jakie im powierzono. Większość z nich musiała się wyrzec swojej prywatności, być wystawiona na wszelakie oskarżenia. Być jeszcze przy tym opoką dla swojego męża to nie lada wyczyn. Nie wszystkie odnajdywały się w świecie polityki, wolały się w nią nie wtrącać. 

Pierwsze damy Francji była bardzo ciekawą i zajmującą lekturą. Dzięki niej dokładnie przyjrzałam się życiu pierwszych dam. Autor szczegółowo przedstawił ich życie przed wkroczeniem do Pałacu Elizejskiego, ale też i wtedy, gdy go opuściły.

Książkę Pierwsze damy Francji zdecydowanie polecam każdemu, kto chociaż odrobinę interesuje się historią tego kraju. Ten zbiór biografii ośmiu pierwszych dam nie ma tylko i wyłącznie funkcji informacyjnej, ale dostarcza także wielu refleksji. Dzięki tej pozycji możemy przede wszystkim dokładniej zrozumieć, na czym polega bycie żoną prezydenta Francji, bo tak naprawdę ciągle tylko oceniamy to, co jest widoczne, a znacznie więcej prawdy jest ukryta.

Za możliwość przeczytania oraz zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu Muza.

16 czerwca 2015

PRZEDPREMIEROWO: „Collide” Gail McHugh

Autor: Gail McHugh
Tytuł: Collide
Liczba stron: 
Wydawnictwo: Akurat
Cykl: Collide (1)
Premiera: 17.06.2015


O Collide słyszałam już nieco wcześniej i natychmiast coś mnie do tej książki przyciągnęło. Mimo że za często nie czytuję tego gatunku, to od momentu, w którym przeczytałam opis Collide, po prostu wiedziałam, że będę musiała dostać tę książkę w moje łapki. Dlatego też niezmiernie cieszyłam się, gdy niespodziewanie dostałam ofertę zrecenzowania jej i długo nie zastanawiałam się nad podjęciem decyzji. 

"Czasami niewłaściwe rzeczy prowadzą nas do właściwych ludzi."
Emily spotyka wielka tragedia - po wyczerpującej walce z rakiem piersi umiera jej matka. Ta strata wywołuje u niej ogromny ból, więc postanawia zacząć życie od nowa i przeprowadzić się do Nowego Jorku, gdzie mieszkają jej chłopak i przyjaciółka. Emily całkowicie ufa Dillonowi, który w ciężkich chwilach był dla niej niezawodnym oparciem, zaś Olivię zna z college'u, gdzie razem mieszkały.

W Nowym Jorku Emily na początku zaczyna pracę w jednym z barów, gdzie przez przypadek poznaje seksownego i przystojnego Gavina, którym jest oczarowana od pierwszego spotkania. Niestety okazuje się, że jest on też wieloletnim przyjacielem Dillona i jego wieloletnim klientem, Emily jest rozdarta pomiędzy dwoma mężczyznami i ani trochę nie ma pojęcia, którego wybrać, lecz sprawy się komplikują jeszcze bardziej, gdy na jaw wychodzi mroczna natura jednego z nich.

"Wiek, kolor skóry, kasa, nic nie ma znaczenia, śmierć i tak nas w końcu dopadnie."
Muszę przyznać, że autorka nie wysiliła się za bardzo nad tą książką, tylko po prostu skorzystała z utartych schematów, których wielu mogą bardzo razić. Oczywiście nie obyło się bez popularnego trójkąta miłosnego, na którym opierała się przecież cała fabuła. I wiecie co? Mimo że pewnie ta książka nie miała prawa mi się spodobać, to jednak to zrobiła. Wręcz nie mogłam przestać jej czytać - tak bardzo łaknęłam kolejnych wydarzeń. 

Naprawdę doceniłam też kreację głównej bohaterki, Śledząc jej poczynania, wielokrotnie zaciskałam ze złości pięści, nie mogąc uwierzyć, że nie widziała tego, co ma przed oczami, i że dawała się tak łatwo sobą manipulować. Ale właśnie Emily miała taka być. Była idealnym przykładem kobiety, manipulowanej przez mężczyznę, która tkwi w toksycznym związku, 

Myślę. że lektura Collide przypadnie głównie do gustu osobom czytającym romanse i erotykę. To świetna i niewymagająca za wiele do czytelnika książka. Czyta się ją szybko, w sam raz na jedno długie popołudnie, a po jej zakończeniu mogę zapewnić, że będziecie chcieli więcej. 

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania tej książki dziękuję Pani Darii z Buisness & Culture.

13 czerwca 2015

„Mara Dyer. Tajemnica” Michelle Hodkin

Autor: Michelle Hodkin
Tytuł: Mara Dyer. Tajemnica
Liczba stron: 412
Wydawnictwo: YA!
Cykl: Mara Dyer (1)


Michelle Hodkin to amerykańska pisarka, która urodziła i wychowała się na Florydzie. Skończyła liceum w Nowym Jorku, a w Michigan studiowała prawo. W wolnych chwilach od pisania jest zajęta wyciąganiem dziwnych przedmiotów z pysków swoich trzech domowych pupilów. Mara Dyer. Tajemnica to jej debiutancka powieść, która szturmem wkroczyła na rynek literacki.

Osławioną Marę Dyer chciałam przeczytać, od kiedy tylko pierwszy raz o niej usłyszałam. Byłam pewna, że to książka wprost idealna dla mnie. Książka, która nie mogłaby mi się nie spodobać i że  koniecznie muszę ją w końcu dostać w swoje ręce. Na szczęście cieszę się, że udało mi się nabrać trochę dystansu do tej książki, bo inaczej mocno bym się na niej zawiodła.

„- Na pewno jesteś na to gotowa?
- Jak cholera.”

Mara Dyer dotychczas wiodła całkiem normalne życie nastolatki. Zawsze mogła polegać na swojej wieloletniej przyjaciółce oraz ukochanym chłopaku, ale wszystko zmienia pewien tragiczny wypadek. Szesnastolatka budzi w szpitalu, kompletnie nic nie pamiętając z tego, co wydarzyło się tego fatalnego dnia. Dopiero później dowiaduje się, że ona jako jedyna wyszła z tego cało, a jej przyjaciółki i chłopak zginęli na miejscu. Dziewczyna liczy, że wyprowadzka pomoże jej uporać się z tą stratą, ale wydaje się, że jest jeszcze gorzej. Zaczyna miewać dziwne halucynacje, widzi zmarłe osoby, a wokół niej zaczyna kręcić się tajemniczy chłopak o imieniu Noah.

„Balansowałam na krawędzi koszmaru i pamięci, niezdolna rozstrzygnąć, co jest czym.” 

Czy, czytając opis książki, też macie wrażenie, że już to znacie? Że już to kiedyś czytaliście? Muszę przyznać, że gdy zaczęłam czytać Marę..., od razu przywiodła mi ona na myśl niektóre opowiadania, które nastolatki masowo piszą i publikują na swoich blogach. W Internecie dosłownie jest ich cała masa. No bo czy tylko ja spotkałam się z fabułą, gdzie dziewczyna po traumatycznym przeżyciu stara się zacząć wieść nowe życie, wyprowadza się, a następnie w szkole, w której nie jest lubiana, poznaje tajemniczego kolesia? Jestem pewna, że nie. I właśnie taka myśl towarzyszyła mi przez pierwsze sto stron. 

Wrażenie, że książka jest pisana przez jakąś nastolatkę, spotęgował język, jakim ona jest napisana. Był on zbyt prosty i niewymagający, brakowało mu lekkości. Oczekiwałam od niego więcej płynności, chciałam spijać słowa z stron, a tymczasem wcale tak nie było. Co jeszcze mi przeszkadzało? Dialogi! Przynajmniej te na początku były wręcz okropne, żenujące, a czytając je nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać. 

Co jest jeszcze wadą tej książki? Wątek miłosny! Autorka w pewnym momencie skupiła się tylko na nim i chyba zapomniała, że reszta część może być bardziej interesująca. Ja naprawdę nie mam nic przeciwko Marze i Noah, ale uważam, że gdyby Michelle Hodkin zrezygnowała z ich połączenia, obydwoje bardzo by na tym zyskali, a już szczególnie to Mara. To postać, która była niezwykle nudna i nijaka, ale mam nadzieję, że chociaż w następnym tomie zdobędzie nieco więcej wyrazistości. 

„- Dlaczego co? - jak miałam odpowiedzieć? Noah, mimo że jesteś draniem i dupkiem, a może właśnie dlatego, mam ochotę zedrzeć z ciebie ubranie i mieć z tobą dzieci.”

Dobra, zaczęłam od wad, to teraz czas na zalety. Jedną z nich jest zdecydowanie panująca atmosfera, przez którą nie sposób jest się oderwać od książki. Wielu emocji dostarcza mroczny klimat, tajemnica wisząca w powietrzu oraz mnóstwo pytań, które mnożą się w głowie z każdą kolejną stroną i rozdziałem. Oczywiście ja już od początku wiedziałam, kim jest Mara (przez cudowną koleżankę, która zdradziła mi to przed pożyczeniem mi książki), ale nie obniżyło to mojego zapału, z jakim czytałam tę książkę.

I wiecie co? Mimo że ta książka niczym nie różni się od większości paranormalnych romansów, to w pewien sposób nawet mi się spodobała. Ma kilka wad, ale mogę stwierdzić, że trochę mnie urzekła. Nie uważam, żeby była arcydziełem, ale po prostu ma w sobie to coś, dla którego kiedyś sięgnę po kolejny tom.

Wyzwania:
Czytam fantastykę
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu


5 czerwca 2015

„Pandemonium” Lauren Oliver

Starałam się umieścić jak najmniej spoilerów do pierwszego tomu, ale mimo to wiedz, że może się kilka z nich pojawić, więc czytasz tę recenzję na własną odpowiedzialność ;)

Autor: Lauren Oliver
Tytuł: Pandemonium
Ilość stron: 376
Wydawnictwo: Otwarte
Cykl: Delirium(2)

Pandemonium to druga część Delirium (recenzja), której pierwszy tom mnie nie zachwycił. Był po prostu poprawny, a w recenzji narzekałam na jego przewidywalność czy też to, że wynudziłam się przez większą część czytania. Czy Pandemonium podobało mi się bardziej? O tym dowiecie się, czytając tę recenzje.

Lenie w końcu udaje się uciec z Portland i trafić do Głuszy, lecz ani trochę nie wie, jak ma sobie poradzić bez Aleksa – miłości swojego życia. To z nim widziała swoją przyszłość, a teraz, kiedy go zabrakło, wszystko straciło sens. Na szczęście przez przypadek trafia do grupy Odmieńców, którzy uczą ją, jak przeżyć, gdy nie ma się praktycznie niczego. Lena uczy się, czym jest wolność, i postanawia zawalczyć o miłość. Włącza się do ruchu oporu, a jej jednym z pierwszych zadań jest syna założyciela partii, będącej za wytępieniem delirii. W wyniku pewnego wydarzenia Lena i Julian zostają porwani i muszą nauczyć się ze sobą współpracować.

Książka jest podzielona na dwie wzajemnie się przeplatające części. Wtedy opowiada o wydarzeniach w Głuszy, zaś akcja Teraz dzieję się w Nowym Jorku, gdzie Lena wykonuje swoje zadanie dla ruchu oporu.

„Bo nigdy tak naprawdę nie będziemy w stanie zrozumieć drugiego człowieka. Możemy jedynie próbować, szukając po omacku drogi przez tunele, starając się oświetlić je pochodnią.” 

W Pandemonium autorka stworzyła całą masę nowych bohaterów. Większość z nich to przyjaciele Leny z Głuszy, odgrywający bardzo wielką rolę w jej życiu. Stali się dla niej niemal rodziną w czasie, gdy pomogli się jej zaaklimatyzować w nowym otoczeniu. Oczywiście mam tu na myśli Raven, która ma niesamowicie silną osobowość i zdecydowanie się wyróżnia. To twarda babka, której pomimo młodego wieku życie dało w kość. Przeżyła już wiele i ciągle się nie poddaje. Jest jeszcze Tack, którego również bardzo polubiłam. Był trochę złośliwy i wredny, ale wraz z Raven tworzyli świetny duet.

Jednak nie wszyscy bohaterowie skradli moje serce, a dokładniej jeden z nich i mam tu na myśli Juliana. Dotychczas nie byłam zbyt wielką fanką Aleksa, ale po przeczytaniu Pandemonium byłam zła na autorkę, że zamiast niego dała nam kogoś takiego. No bo właśnie ciężko mi jest określić, kim dokładnie jest Julian, bo prawdziwym mężczyzną to na pewno nie. Ciągle zachowywał się jak mięczak i wręcz czekałam, aż w końcu rozbeczy się jak baba. Przepraszam za moje ostre słowa, ale ja na serio nie znoszę tej postaci.

„Miłość. Gdy tylko wpuścisz do swojego serca to słowo, gdy tylko pozwolisz mu zapuścić korzenie, rozprzestrzeni się jak grzyb we wszystkich zakamarkach twojej duszy - a wraz z nim pytania, drżące, pączkujące lęki, które sprawią, że nigdy nie zaznasz spokoju.”

Na plus tej książki mogę zaliczyć akcje. Nie było za wiele momentów, które nużyłyby mnie i przez które chciałabym ją odłożyć z powrotem na półkę. Byłam bardzo zaskoczona tym, że pochłonęłam tę książkę w tak szybkim tempie, skoro pierwszy tom nie przypadł mi do gustu. Jednak ciągle kilka wydarzeń było dla mnie zbyt przewidywalne. Mam tu na myśli między innymi zakończenie tej książki. Nie było to nic, czego bym się nie spodziewała. Natomiast moje uczucia wobec Leny ciągle graniczyły pomiędzy obojętnością a lekką irytacją. Nie podobał mi się też fakt, że tak szybko zakochała się w Julianie. Myślałam, że ona i Aleks to taka epic love.

Pandemonium podobało mi się zdecydowanie bardziej niż Delirium. Byłam pozytywnie zaskoczona tą książką, chociaż ciągle czegoś mi w niej brakowało. Pozostaje mi mieć jedynie nadzieję, że kolejny tom okaże się jeszcze lepszy!

Wyzwania:
Czytam fantastykę
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu


Przypominam o konkursie

1 czerwca 2015

„Ostatni Smokobójca” Jasper Fforde

Autor: Jasper Fforde
Tytuł: Ostatni Smokobójca
Ilość stron: 320
Wydawnictwo: SQN
Cykl: Kroniki Jennifer Strange (1)


Jasper Fforde to brytyjski pisarz, aktualnie mieszkający wraz z rodziną w Walii. Znany jest głównie z serii Thusday Next oraz Nursery Crimes. Ostatni Smokobójca to pierwszy tom serii dla młodszych czytelników, rozpoczynający Kroniki Jennifer Strange. Książki Fforde'a łączą w sobie elementy fantasy, parodii, pure nonsense'u oraz metafikacji. Pełne są aluzji i gier słownych.

„Dwoje ludzi próbowało mnie zabić, grożono mi więzieniem, dostałam szesnaście propozycji małżeństwa, zostałam wyjęta spod prawa przez króla Snodda. To wszystko i jeszcze więcej stało się w zaledwie kilka dni.
Nazywam się Jennifer Strange.”

Jennifer Strange to Znajda. Do czasu aż ukończy osiemnaście lat musi pracować w Kazam, gdzie  po zaginięciu pana Zambiniego, pełni funkcję menadżera. Do jej licznych zadań należy znoszenie kapryśnych czarodziejów, wypełnianie tony papierkowej roboty oraz zapewnienie wszystkim podopiecznym magom stałą pracę. Nie jest to łatwe w czasach, gdy niegdyś potężna i niezastąpiona magia zanika, a czarowanie powszechnieje i jest już używane tylko do takich czynności jak czyszczenie rur. 

Pewnego dnia cały magiczny świat nawiedza dziwna wizja, a wraz z nią rośnie magiczna energia, bo oto ostatni smok ma umrzeć. Na tę wieść ludzie z najdalszych zakątków zjeżdżają do Smoczych Ziem aby zająć dla siebie jak najwięcej miejsca, gdy ogromnego potwora już nie będzie. I tak oto Jennifer całkiem niespodziewanie staje w samym centrum zamieszania, kiedy okazuje się, że jest Smokobójcą. W ten sposób to do niej należy decyzja, czy ostatecznie zabije smoka czy go oszczędzi.

„- Maltcassion powiedział coś do mnie […]. Nazwał mnie Gwanjii.- Aha – mruknął poważnie Feldspar – to stare, smocze, słowo. Słowo, które Smok rzadko wypowiada w ciągu swojego życia, czasem tylko raz.- A co ono oznacza?- 'Przyjaciel'.”

Uwielbiam tę książkę, naprawdę uwielbiam! Jest lekka i przyjemna, wciągnęła mnie już od pierwszego zdania i pochłonęłam ją w jeden dzień. Od kiedy przechodzę mój mały kryzys czytelniczy, nie przeczytałam książki w tak szybkim czasie, więc to już coś znaczy. Dostarczyła mi tego, czego od niej oczekiwałam - rozrywki. Gdy ją czytałam, wręcz nie mogłam przestać się uśmiechać i śmiać pod nosem. Jest wręcz przekomiczna i pełna pozytywnego humoru! 

Ostatnio coraz częściej czytam książki, w których magia przeplata się z technologią teraźniejszości, a Jasper Fforde  świetnie poradził sobie z połączenia społeczności niemagicznej z tą magiczną. Muszę przyznać, że totalnie zakochałam się w Kwarkostworze, a jego Kwark! było iście przeurocze. Moje serce zdobył także Smok Maltcassion, ale to pewnie dlatego, że po prostu mam słabość do tych latających gadów.

Na koniec nie mogę jeszcze nie wspomnieć o bohaterach, wykreowanych przez autora. Są zabawni, ciekawi i przede wszystkim na długo zapadający w pamięci. Szczególnie nie sposób będzie mi zapomnieć o głównej bohaterce - Jennifer Strange. To bohaterka, która nie sprawia, że śmieję się z jej durnego zachowania, lecz z jej świetnych tekstów. Jest nieco ironiczna, podchodzi do wszystkiego dystansu i, dzięki Bogu!, ma głowę na karku. 

Podsumowując, książka Ostatni Smokobójca to powieść głównie przeznaczona dla młodszych osób. Nie traktuje ona o żadnych ważnych sprawach, ani nie skłania czytelnika do wielkich refleksji. Bo oto mamy prostą i niewymagającą lekturę na długie popołudnie, która oczaruje nawet tego starszego czytelnika. Serdecznie polecam ją wszystkim fanom fantastyki, którzy akurat mają ochotę dobrą, lekką historię.

Za możliwość przeczytania oraz zrecenzowania tej książki dziękuję Wydawnictwu SQN.


Wyzwania:
Czytam fantastykę
Kocioł Wiedźmy
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu

Przypominam o konkursie.