28 września 2015

„Endgame. Wezwanie” James Frey, Nils Johnson-Shelton

Autor: James Frey, Nils Johnson-Shelton
Tytuł: Endgame. Wezwanie
Liczba stron: 512
Wydawnictwo: SQN

"Endgame to zagadka życia, powód śmierci. Zawiera się w niej początek wszystkich rzeczy i koniec wszystkich rzeczy."

James Frey to amerykański pisarz, założyciel firmy producenckiej odpowiedzialnej za bestsellerową serię dla młodzieży Dziedzictwa Planety Lorien, której pierwsza część (Jestem numerem cztery) doczekała się ekranizacji. Także jego pozostałe powieści, Milion małych kawałków czy Ostatni testament, osiągnęły status międzynarodowych bestsellerów. Nils Johnson-Shelton to także autor bestsellerowych powieści dla dzieci i młodzieży, ale i również wielki fan gier wideo, wspinaczki i długich spacerów.

W Ziemię uderza seria meteorytów - znak dla Graczy, którzy usłyszeli Wezwanie, że oto pora rozpocząć Endgame. Dwunastu graczy z dwunastu pradawnych ludów wyrusza, by odnaleźć trzy klucze: Klucz Ziemi, Niebios i Słońca, które zapewniają wygraną. A nagrodą zwycięzcy jest przetrwanie jego krewnych. Bo Endgame to nie jakaś zwykła gra, to Gra Ostateczna, zwiastująca koniec ludzkości.

Książka Freya i Johnson-Sheltona to nie taka standardowa książka. Czytelnik tak jak bohaterowie książki również może się zmierzyć z rozmaitymi zagadkami i trochę pogłówkować, myśląc nad ich rozwiązaniem. Na ostatnich stronach jest masa przypisów-linków oraz miejsce na własne notatki. Ja sobie nie zawracałam tym głowy i od samego początku skupiłam się tylko i wyłącznie na treści, chociaż przyznam, że pomysł na stworzenie czegoś takiego jest naprawdę oryginalny. 

"Jesteśmy ludźmi. Mamy jedno życie i powinno się je szanować. Dlatego zabijanie musi być przemyślaną, świadomą decyzją."

Początek książki zaczyna się naprawdę mocno. Czytelnik od razu zostaje rzucony w wir wydarzeń, a akcja pędzi i pędzi, aż końca jej nie widać. Na dodatek autorzy już na samym początku, rzucają rozdziałami, naprzemiennie pisanymi z punktu widzenia różnych bohaterów, że aż ciężko nad wszystkim nadążyć. Nie  zaczyna się dobrze, prawda? Dorzućmy do tego takie imiona jak Baitsakhan Maccabee czy Hilal, a wtedy dopiero zaczyna się robić coraz gorzej. Autorzy wymyśli sobie, że każdemu z bohaterów poświęcą chociaż jeden rozdział i to jest największą wadą tej książki. Oprócz trzech postaci, bardziej wychodzących na pierwszy plan, reszta zlewa się w masę, z której ciężko kogokolwiek rozróżnić. Są po prostu nijacy i tak ciężko zapadają w pamięć, że często musiałam kartkować strony, szukając odpowiedzi na to, kim był dany bohater. 

Głównie przez to, że w Endgame główny nacisk kładzie się właśnie na akcję kuleje kreacja bohaterów, czy też ciężko o wytworzenie jakiejś szczególnej więzi pomiędzy czytelnikiem a postaciami. Bo, wiecie, ta książka to ciągłe walki pomiędzy dzieciakami szkolącymi się do tego, by zabijać z zimną akcją, czy gorączkowe poszukiwanie klucza. Nie ma tu miejsca na jakiekolwiek uczucia czy sentymenty. No, dobra w pewnym momencie pojawia się trójkącik miłosny, ale nie przeszkadza jakoś szczególnie. 

"Ci ludzie to mordercy.Czemu nie posłuchałem Sary?Czemu jej nie posłuchałem i nie trzymałem się od tego z daleka?"

I wyobraźcie sobie, że w sumie taka mierna książka naprawdę mi się spodobała. Podczas jej czytania byłam boleśnie świadoma tych wszystkich wad, jakie posiada, ale czytałam wcześniejsze recenzje i byłam na nie przygotowana. Nawet czekało na mnie miłe zaskoczenie, bo spodziewałam się o wiele gorszej książki. Dzięki temu spędziłam przy niej naprawdę fajne chwile i jestem zadowolona, że ją przeczytałam. Dlatego można powiedzieć, że polecam Endgame, ale nie jako książkę, która jest naprawdę świetna i w ogóle każdy musi ją przeczytać, tylko jako książkę, która zapewni rozrywkę, bo tylko tym ona jest.

Endgame. Wezwanie | Endgame. Klucz niebios | 

Za możliwość przeczytania oraz zrecenzowania tej książki dziękuję Wydawnictwu SQN.

Recenzja opublikowana na:
empik.com
matras.pl
lubimyczytac.pl

Wyzwania:
Kocioł Wiedźmy
Czytam fantastykę
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu



26 września 2015

Sznurki #1


Jestem wielką fanką postów typu linki tygodnia/ ulubieńcy miesiąca. Dzięki nim można odkryć wiele ciekawych postów lub inspirujących stron czy też po prostu umilić sobie czas. Dlatego też sama postanowiłam podzielić się z Wami ze zbiorem linków, na które się natrafiam, wędrując po internecie. Mam nadzieję, że dobrze odbierzecie ten cykl i może znajdziecie coś dla siebie ;) A Sznurki będą pojawiać się co dwa - trzy tygodnie, w soboty.

Dodatkowo chciałam napisać, że mam kilka książek do wymienienia - pełną ich listę znajdziecie tutaj. Jeśli ktokolwiek byłby zainteresowany którąś z nich, niech pisze ;)

23 września 2015

„Dziewczyna ognia i cierni” Rae Carson

Autor: Rae Carson
Tytuł: Dziewczyna ognia i cierni
Liczba stron: 416
Wydawnictwo: Albatros

"Opancerzam się, sercu każę być kamieniem."

Elisa została wybranką Boga, gdy w dniu jej chrztu w jej pępku pojawił się Boski Kamień, oznaczający, że od teraz ma ważną misję do wykonania. Ale Elisa w ogóle nie wie, o co może chodzić. Nie czuje się nawet godna, by nosić takie brzemię, głównie dlatego że w niczym nie przypomina swojej pięknej i bardziej odważnej starszej siostry, która po ojcu ma objąć tron. Jednak mimo to stara się być posłuszna Bogu, gorliwie się modli i przygotowuję się do tego, co może nastąpić, chociaż ma świadomość, że większość wybrańców marnie skończyła. Szesnaste urodziny są przełomem w życiu Elisy, bo wtedy oto wychodzi za mąż za zupełnie obcego mężczyznę i wyjeżdża do równie obcego kraju.

Nawet nie wiecie, jak ciężko mi było zacząć pisać tę recenzję. Nagle wszystko, co chciałam napisać o tej książce, wyparowało mi z głowy i została mi tam sama pustka. Dobrą chwilę kasowałam i pisałam nowy tekst, by potem znowu go usunąć xD

Bo oto mamy przed sobą jeden lepszych debiutów, z jakimi spotkałam się do tej pory. Rae Carson stworzyła intrygujący i od pierwszej chwili niesamowicie czarujący świat. Połączyła fantastykę z religią w sposób niekontrowersyjny i w dodatku zrobiła z tej książki młodzieżówkę. Autorka przenosi nas do fantastycznej krainy, gdzie cywilizowane społeczeństwa walczą z Wyklętymi czy Inviernimi, którzy są bezwzględni w swoich czynach, a w sam środek wojny i intryg trafia Elisa.

"Czyż to nie jest tak, że Bóg wybiera tych, którzy na tym świecie ból znoszą i dla nich przeznacza miejsce w raju? W cierpieniu dopiero rozumiemy, jak potrzebna nam jest sprawiedliwa prawica Boga. I nasze potrzeby duchowe stają się ważniejsze od fizycznych."

Elisa to dopiero szesnastolatka, która dość niespodziewanie i bez należytego przygotowania została rzucona na zimną wodę i musiała szybko odnaleźć się w sytuacji, w jakiej się znalazła. Elisa nie jest bohaterką idealną. Daleko jej do piękności; jest pulchna, często lubi sobie podjadać i narzekać na swój wygląd. Nie jest postacią, którą można polubić od pierwszego wejrzenia, później zyskuje znacznie więcej. Z czasem stała się odważniejsza i bardziej stanowcza, i to właśnie tę Elisę polubiłam. Bohaterowie drugoplanowi również zasługują na uwagę. Ich kreacja nie została pominięta na rzecz tego, że byli właśnie na drugim planie. Otóż nie, Carson stworzyła naprawdę barwne postaci, które na długo zapadają w pamięć.

Autorce jeszcze trochę brakuje do Martina, słynącego ze swojej nieprzewidywalności i okrucieństwa, ale i tak kilka razy podczas czytania książki wydałam okrzyk rozpaczy, a na mojej twarzy zagościło kompletne niedowierzanie. Dziewczyna ognia i cierni obfituje w masę zwrotów akcji i zaskakujących wątków. Akcja na przemian przyśpiesza i zwalnia, co dla niektórych może być wadą, a dla innych - zaletą. No i jak dla mnie najważniejszy plus - wątek romantyczny nie jest mocno zarysowany, nie tworzy osi, wokół której skupia się całka książka. Raczej tworzy delikatny dodatek do całości.

Podsumowując, książka spodobała mi się jak najbardziej. Fabuła jest oryginalna i zaskakująca, polubiłam bohaterów, a autorka jak na debiut pisze całkiem dobrze. Czy można chcieć czegoś więcej?
"Ktoś mnie chwyta z tyłu i obraca do siebie. To Cosme. Ściska mnie na tyle długo, by szepnąć:– Nie bądź zimna, Eliso. Nie bądź taka jak ja.Chwiejąc się, robię krok do tyłu. – Ale... to pomaga.Potrząsa głową.– Nie. Wydaje ci się, że tak, lecz wcale tak nie jest."
Dziewczyna ognia i cierni | The Crown of Embers | The Bitter Kingdom

Wyzwania:
Kocioł Wiedźmy
Czytam fantastykę
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu

21 września 2015

„Requiem” Lauren Oliver

Autor: Lauren Oliver
Tytuł: Requiem
Liczba stron: 392
Wydawnictwo: Otwarte


"Umówmy się tak: zrobię to, jeśli i wy to zrobicie, teraz i na zawsze.
Zburzcie mury."

Hana Tate bez żadnych oporów poddaje się zabiegowi, zostaje narzeczoną przyszłego burmistrza Portland i przygotowuje się do swojego ślubu. Jej życie po remedium ma być spokojne i wolne od wszelkich uczuć. I tak właśnie jest, dopóki dziewczyna nie zaczyna rozgrzebywać przeszłości Freda. Życie Leny staje teraz w wielkim zagrożeniu. Porządkowi zaczynają ścigać Odmieńców i teraz nawet w Głuszy nie mogą czuć się bezpiecznie. Dodatkowo dziewczyna jest rozdarta pomiędzy Julianem a Aleksem...

Lena z Requiem to nie ta sama Lena, którą poznaliśmy w Delirium. Z niepewnej i słabej dziewczyny stała się silną, wiedzącą, czego chce od życia, kobietą. Jest odważna, pewna siebie i z determinacją i odwagą walczy o miłość i wolność. Jej wielka ewolucja nie sprawiła jednak, żebym jakoś specjalnie ją polubiła. Irytowało mnie jej niezdecydowanie co do tego, czego chce, a dokładniej - kogo. Teoretycznie była z Julianem, ale powrót Aleksa trochę namieszał, przez co dziewczę trochę się zamotało. 

Hana także się zmieniła. Jest już po remedium, więc naturalnie daleko jej do tamtej żywej i niebojącej się dziewczyny, która na zakazanej imprezie całowała się z chłopakiem. Bardziej dojrzała i stała się mniej emocjonalna. Polubiłam tę Hanę, naprawdę. Zdecydowanie lepiej czytało mi się rozdziały pisane z jej punktu widzenia niż tego z Leny. 

"A kiedy zaczęło się ściemniać, wskazałeś na niebo i powiedziałeś mi, że gwiazd jest tyle, ile rzeczy, które we mnie kochasz."

Cała reszta książki pozostała naprawdę na bardzo miernym poziomie. Zamiast Requiem przeczytać równie szybko jak Pandemonium, to męczyłam się z tą książką tak samo jak z Delirium. Myślałam i po cichu troszkę liczyłam na to, że trylogia z tomu na tom będzie coraz lepsza, ale jednak przeliczyłam się. Było średnio, i to bardzo. Najbardziej przeszkadzało mi to, że nie wiedziałam, dokąd zmierza ta książka i przy zakończeniu oczekiwałam jakiegoś wielkiego buum czy coś w tym rodzaju, jednak tego wcale nie było, a autorka postawiła na bardzo otwarte skończenie. Było ono tak bardzo złe i nie na miejscu, że przez dobre kilka minut wgapiałam się w ostatnią stronę, nie mogąc uwierzyć, że pani Oliver w ogóle przyszło takie coś do głowy. Tego się nie robi, szczególnie fanom, którzy co rok wyczekują niecierpliwie kolejnego tomu, a zakończenie ich ulubionej trylogii to tak naprawdę otwarta furtka do kontynuacji, której nie będzie. Potrafię sobie wyobrazić, jak byłabym zła, gdyby jakiś autor pokusił się o takie zakończenie serii, którą lubię. Chyba przez pryzmat Requiem jeszcze bardziej znielubiłam tę trylogię. 

Podsumowując - nie spodobała mi się ta książka, a cała trylogia była dla mnie jednym wielkim zawodem. Ale ciągle trzymam się tego, co już wcześniej napisałam: nie odradzam ani nie polecam. I wiecie co? To chyba jedna z najkrótszych recenzji, jakie napisałam. Jako że jest to ostatnia część to też nie mam po co się rozwodzić nad niektórymi zaletami czy wadami, które opisywałam przy recenzowaniu poprzednich tomów. Wiem, że recenzja jest nieco chaotyczna, ale męczę się nad nią już od czerwca i po prostu chcę mieć ją już za sobą ;)

"Wiesz, że nie możesz być szczęśliwa, jeżeli czasami nie bywasz nieszczęśliwa, prawda?"

Delirium | Pandemonium | Requiem 

Wyzwania:
Czytam fantastykę
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu

19 września 2015

Serialowo #1, czyli trochę paplania o Bomerze, FBI i Mozarcie

Od początku mój blog był nastawiony tylko i wyłącznie na recenzowanie książek (i tak ciągle w pewnej mierze jest), ale stwierdziłam niedawno, że potrzebuję jakiegoś urozmaicenia, skoro dalej mam go prowadzić. Męczy mnie czasami pisanie tylko o książkach, a o wprowadzeniu cyklu z recenzjami seriali myślałam już od dłuższego czasu. I właśnie oto jest pierwszy post. A co jako pierwsze wzięłam na tapet? Oczywiście, że Białe kołnierzyki!






















Neal Caffrey (Matt Bomer) to jeden z najlepszych fałszerzy na świecie. Jest bardzo utalentowany - podrabianie słynnych dzieł sztuki to dla niego bułka z masłem - i wciąż niedostępny dla stróżów prawa. Jednak jak każdy oszust i tak w końcu zostaje złapany i wsadzony do pilnie strzeżonego więzienia. Mimo to Caffrey i tak z niego ucieka, gdy dowiaduje się, że jego dziewczyna, Kate (Alexandra Daddario), zaginęła. Natychmiast kieruje się doi ich mieszkania, gdzie znajduje tylko pustą butelkę po winie Bordeux, które było dla nich symbolem szczęścia. Tam właśnie zostaje odnaleziony przez Petera Burke'a (Tim DeKay), który złapał go poprzednim razem, i dostaje propozycje nie do odrzucenia - ma zostać konsultantem FBI. Od teraz Neal pomaga rządowi łapać fałszerzy, nie wiele różniących się od tego, jaką osobą sam był niedawno.

Caffrey i Burke to niesamowity duet, którego praca nie byłaby tak efektywna, gdyby nie te wszystkie przeciwieństwa między nimi. Neal to taki czaruś, do którego lgną wszystkie kobiety, gdy tylko zabłyszczy swoimi hollywoodzkim uśmiechem. Paraduje w idealnie skrojonych garniturach, poraża swoją szarmancką ignorancją i oczywiście ma to coś w sobie. Za to Peter to skromny i sprawiedliwy człowiek. Wraz z żoną (Tiffani Thiessen) wiedzie spokojne życie, o ile życie agenta FBI w ogóle można nazwać spokojnym ;) To właśnie Neal wywalił jego życie do góry nogami i totalnie zmienił podejście do wielu spraw.

Warto zwrócić także uwagę na kilka postaci drugoplanowych. Mozzie (Willie Garson), którego imię jest skrótem od Mozarta (mały spoiler, ale cii xd), to mój człowiek! Serio, jest mega komiczny, ciągle rzuca cytatami znanych osobowości i służy dobrą radą. Poza tym już chyba nie zliczę, ile wymyślił genialnych teorii spiskowych. To właśnie on po części odpowiada za tą komediową część serialu i Bogu dzięki mu za to. Nie wyobrażam sobie, Białych kołnierzyków właśnie bez Mozziego. Ale Białe kołnierzyki to także Jones (Sharif Atkins) i Diana (Marsha Thomason) - agenci z zespołu Petera - El, June czy Sara. To jeden z nielicznych seriali, w którym polubiłam większą część bohaterów, co jest naprawdę dziwne. Zazwyczaj jest tak, że pojawią się jakieś postaci, które nas irytują, gdy tylko pojawią się na pięć minut na ekranie. W tym wypadku oprócz typowych antagonistów polubiłam naprawdę wszystkich.

Białe kołnierzyki to świetna komedia i kryminał w jednym. Serial idealnie zachowuje równowagę pomiędzy tymi dwoma gatunkami - nie jest ani za śmiesznie, ani za poważnie. Trzeba jednak zapamiętać, że każdy odcinek jest prowadzony według pewnego schematu - zagadka, szukanie tropów, rozwiązanie jej. Mimo że te historie danego odcinka są w nim zamknięte, to cały sezon obraca się głównie wokół jeszcze większej zagadki, do której rozwiązania dążą bohaterowie.  W pierwszym sezonie jest nią odnalezienie Kate. I oczywiście każdy sezon łączy się z poprzednim, a ta wielka zagadka z poprzednią wielką zagadką. Tak, wiem, trochę to zagmatwane xd. No i jeszcze jest akcja, która galopuje w niesamowicie szybkim tempie, i nim się obejrzy, a 42-minutowy odcinek już się skończył. Co najważniejsze - emisja tego serialu się już zakończyła, więc to chyba idealna pozycja dla kogoś, kto nie chce się męczyć produkcjami, które niepokojąco zbliżają się do rangi tasiemca. No bo pięć sezonów po trzynaście - szesnaście odcinków i jeden po sześć to chyba nie tak dużo, prawda? I jeszcze kolejna zaleta - serial od początku do końca trzymał wysoki poziom.

Samą grę aktorską zostawiłam sobie na sam koniec. Matt w tym serialu niejednokrotnie udowodnił, że jest naprawdę dobrym aktorem, i tak się cieszę, że dzięki Białym kołnierzykom mogłam go poznać. Bo jego Neal był naprawdę niesamowity, idealny i niepowtarzalny. Mimo że jego rola raczej nie była wielkim wyzwaniem, to spisał się na medal. Reszta bohaterów zresztą też i najlepsze jest to, że po sześciu sezonach grania ich poziom nie obniżył się ani trochę, co jest dosyć często spotykane.

Podsumowując, gorąco, gorąco polecam wam ten serial, tak prościutko z mojego serca. Białe kołnierzyki to mój absolutny numer jeden wszystkich seriali, jakie kiedykolwiek obejrzałam, i ubolewam bardzo nad tym, że jest tak mało znany w Polsce ;(

Tak, dobrze widzicie - nowy szablon. Chciałabym napisać, że ten tym razem, zostanie na dłużej, ale wszyscy doskonale wiedzą, że tak nie będzie. 

8 września 2015

„Obca” Diana Gabaldon

Autor: Diana Gabaldon
Tytuł: Obca
Liczba stron: 709
Wydawnictwo: Świat Książki
Cykl: Obca (1)


Diana Gabaldon jest biologiem, ekologiem i wykładowcą uniwersyteckim. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią Obca. Następne części jej sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata i rozeszły się w łącznym nakładzie 18 milionów egzemplarzy.

Jest rok 1945 i właśnie skończyła się II wojna światowa. Claire Randall wraz z mężem Frankiem wyjeżdża do Szkocji na zasłużony urlop. To idealny czas, by odpocząć po ciężkiej pracy w szpitalu polowym i by pomyśleć o powiększeniu rodziny. Jej mąż podróż do Szkocji wykorzystuje także jako świetną okazję do znalezienia śladów swoich przodków, a najbardziej jest zainteresowany postacią tajemniczego Czarnego Jacka Randalla. Któregoś dnia podczas spaceru natrafiają na kamienny krąg, gdy Claire sama później wraca do tego miejsca, przez przypadek dotyka jednego z głazu i przenosi się w czasie. Trafia prosto do roku 1743 i spotyka krewnego Franka.

Obca to przede wszystkim powieść wielogatunkowa, dzięki czemu każdy odnajdzie w niej coś dla siebie. Jako powieść historyczna nakreśla napiętą sytuację pomiędzy Anglikami a Szkotami oraz zwraca uwagę na zwolenników poszczególnych pretendentów do tronu króla Anglii, elementem fantastyki jest tutaj oczywiście motyw podróży w czasie, zaś do romansu należy uczucie rodzące się pomiędzy Claire i Jamiem. Natomiast powieść przygodowa wysuwa się na pierwszy plan. Całe siedemset dziewięć stron Obcej obfituje w coraz nowsze wyzwania i przeszkody, które napotyka główna bohaterka. Książka jest pełna przeróżnych wątków oraz barwnych postaci.

Uwielbiam książki z klimatem i taka właśnie była powieść Diany Gabaldon. Och, te intrygi, och, te klany i, och, te czarownice i magia. Jestem tym wręcz oczarowana! Czytając tę książkę, miałam ochotę teraz, już, natychmiast przenieść się do osiemnastowiecznej Szkocji. Serio, to było coś niesamowitego! Ten klimat tworzyła także duża wielowątkowość, o której wyżej wspominałam. Tych wątków trochę było i mimo że czasami nie miałam pojęcia, do czego akurat one zmierzają i czy wprowadzenie ich w ogóle miało sens, to jednak spodobały mi się. Gdy już dochodziły do punktu kulminacyjnego, znacznie dynamizowały akcje.

No to teraz pora na mniej przyjemną część recenzji, czyli zanudzę was moim pisaniem o tym, co mi się nie spodobało w Obcej. No właśnie, nudzenie, ta książka była po prostu nudna, a prowadzona pierwszoosobowa narracja jakoś nie pomogła mi w przebrnięciu przez tę książkę. Zazwyczaj lubię takiego narratora, jednak w wykonaniu Gabaldon wyszło to tak jakoś nijako. Poza tym wyrzuciłabym z tej książki połowę dialogów, które powstały chyba jako jakiś zapychacz, bo kompletnie nic nie wnosiły do historii, a czytelnik spokojnie mógłby się bez nich obejść.

Pisałam o barwnych postaciach, I rzeczywiście takie były; Jack Randall, Dougal i Colum MacKenzie czy chociażby Murtagh. Jednak wykreowanie Jamiego i Claire autorce kompletnie się nie udało. Jamie to chłopak idealny, który wręcz nie powinien istnieć. Ma świetną rękę do koni, mieczem włada jeszcze lepiej, nieraz wychodził cało z sytuacji, w których człowiek by nie przeżył, no i oczywiście wszystkie panienki lgną do niego jak ćma do ognia. O, i zapomniałabym wspomnieć, że jak na tamte czasy był także całkiem dobrze wykształcony. A czy posiadał jakieś wady? Ja ich niestety nie znalazłam, oczywiście oprócz bycia zbyt idealnym. A Claire? Ta kobieta irytowała mnie przez większą część czasu. Nie potrafię dokładnie dlaczego wzbudziła moje emocje, ale po prostu tak było. Samo zakochanie się w sobie tej dwójki było dla mnie dziwne tak samo jak to, że nie zauważyłam, żeby Claire jakoś bardzo panikowała po tym, jak dowiedziała się o swojej podróży w czasie.

Trzeba również pamiętać, że Obca jest debiutem i jak na ten debiut mimo wszystko jest całkiem dobrą książką. Owszem, ma kilka wad, ale jaka powieść ich nie ma? Polecam ją głównie osobom, które nie boją się czytać książek 500+ i którym niestraszna jest pojawiająca się nuda. Ja z pewnością sięgnę po kolejny tom.

Obca | Uwięziona w bursztynie | Podróżniczka | Jesienne werble | Ognisty krzyż | Tchnienie śniegu i popiołu | Kość z kości | Spisane własną krwią |

Wyzwania:
Kocioł Wiedźmy
Czytam fantastykę
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu

4 września 2015

„Kochając pana Danielsa” Brittany C. Cherry

Autor: Brittainy C. Cherry
Tytuł: Kochając pana Danielsa
Liczba stron: 432
Wydawnictwo: Filia

Chyba nie zliczę, ile niesamowitych opinii o tej książce się naczytałam. Miała mną wstrząsnąć i wywołać potok łez i ja doprawdy nie wiem, co sobie myślałam, sądząc, że właśnie to otrzymam. Nie zrozumcie mnie źle - ta książka nie jest zła, jest dobra, a to że nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia jest winą tego, że Bóg wie czego od niej oczekiwałam. Przed wzięciem jej do ręki nie nabrałam dystansu, nie wyciszyłam tego głosiku, który ciągle nakazywał mi myśleć, że oto trzymam w swoich łapkach książkę, którą wkrótce będę mogła zaliczyć do grona ulubionych. Pluję sobie za to w brodę, bo przez zawyżone wymagania znowu zawiodłam się.

Ashlyn ma dziewiętnaście lat i właśnie straciła swoją siostrę bliźniaczkę. Gabby była jej bratnią duszą, a dziewczyna nie wyobraża sobie bez niej życia. Wszystko bardziej się wali, gdy okazuje się, że matka odsyła Ash do ojca, z którym od lat nie utrzymuje kontaktu. Wtedy poznaje ona Daniela, który wzbudził w niej zainteresowanie od pierwszego momentu. Sprawia on, że dziewczyna zaczyna żyć na nowo i dostrzegać pozytywy w swojej obecnej sytuacji. I nagle okazuje się, że Daniel jest jej nauczycielem a ich miłość jest zakazana. 

"Zostaw za sobą przeszłość, by przyszłość mogła nadejść."
To, co najbardziej nie spodobało mi się w tej książce to to, że jest po prostu takim zlepkiem ostatnio popularnych motywów. Mamy romans z nauczycielem znany z Coś do stracenia, listy napisane przez zmarłą bliską osobę były użyte w PS Kocham Cię, a o chłopaku udającym, że pali papierosy przecież pisał już John Green. No i ta śmierć bohaterów. Ja rozumiem, że w książkach młodzieżowych zdobyło to teraz pewną sławę, ale w Kochając pana Danielsa jest mowa gdzieś o czterech nieżyjących bliskich osobach głównych postaci. Jak dla mnie to lekka przesada, chociaż to nie oznacza, że ten wątek był całkiem niepotrzebny.

Na czym się jeszcze zawiodłam? A na tym, że te wszystkie tematy - śmierć członka rodziny, skomplikowane relacje z rodzicem, wkraczanie w dorosłość, a nawet i pierwsza poważna miłość - zostały w pewnym sensie sucho przedstawione. Mi po prostu zabrakło uczuć, czegokolwiek, co w jakiś sposób poruszyłoby mnie.  Autorka w ogóle nie budowała napięcia, a w końcu to jest romans i to na dodatek zakazany! I to właśnie przez ten defekt odebrałam książek tak a nie inaczej, bo dla mnie umiejętność przekazania przez autora emocji jest jedną z najważniejszych rzeczy.

"Ludzie nie są stworzeni, by być idealni, Danielu. Potrafimy psuć, pierniczyć i uczyć się nowych rzeczy. Nasza natura jest doskonale niedoskonała"
A wiecie, co mi się podobało? Świetna konstrukcja bohaterów, szczególnie tych drugoplanowych. Hailey to prymuska, posiadająca regał z masą wyróżnień i trofeów, która potajemnie przed matką praktykuje buddyzm oraz ma chłopaka, za którym nikt nie przepada. Zaś Ryan jest bratem Hailey, to gej, ale nie zdradza się ze swoją orientacją, i jest nieszczęśliwie zakochany. Właśnie Ryana niesamowicie polubiłam, chociaż schemat najlepszy przyjaciel - gej jest już nieco nudny. Ashlyn i Daniela też obdarzyłam sympatią. Jednak totalnie nie mam pojęcia, jakim cudem nie zostali przyłapani na tych swoich schadzkach. Jakoś nie zauważyłam, żeby szczególnie bardzo się z tym ukrywali.

Lekki styl pani Cherry to również wielka zaleta tej książki. Pochłonęłam ją dzięki niemu w kilka godzin, aż nie mogłam uwierzyć, że już skończyłam. Cytowanie Szekspira w książkach uważam za nieco oklepane i już trochę nudne, mimo to nie przeszkadzało mi to za bardzo. Nawet spodobał mi się pomysł z umieszczeniem na początku każdego rozdziału fragmentów piosenek Misji Romea - zespołu, w którym śpiewał Daniel i którego piosenki właśnie nawiązywały w pewien sposób do dzieł Szekspira.

"Bez względu na wszystko, nieważne, ile razy musicie się z nią stykać, śmierć nigdy nie stanie się łatwiejsza."

Czy polecam Kochając pana Danielsa? Jeśli nie przeszkadzają wam te wady, które przedstawiłam, to jasne że tak. W gruncie rzeczy to dobra i lekka lekturka, za bardzo niezobowiązująca. Jeżeli nie będziecie mieć co do niej zawyżonych wymagań i nie będziecie spodziewać się nie wiadomo czego, to może będziecie nią zachwyceni bardziej ode mnie.

Wyzwania:
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu